– Wszystko w porządku… Susan? Powiedz, o co tu chodzi?
Nie odpowiedziała. Jim niewyraźnie widział jej twarz przez wzorzystą koronkę. Wyglądała tak, jakby cierpiała na jakąś chorobę skóry.
– Powiem panu, o co tu chodzi – rzekł Rafael. – O rzeczywistość, o pozory. O to, jak coś wygląda, a czym jest naprawdę.
Gdy to mówił, z gardła Susan dobył się cichy, miaukliwy dźwięk. Jej ciało zadygotało. Jim chwycił ją za ramię i zawołał:
– Susan, na miłość boską, Susan! Powiedz mi, co się tu -je!
Oczy Susan lśniły pod czarną koronkową zasłonką. Jim cofnął rękę, czując narastające przerażenie.
– Co z nią zrobiłeś? – zapytał Rafaela tak cicho, jak tylko potrafił. Nie chciał, by uczniowie dostrzegli jego podenerwowanie. Już raz oglądał śmierć Susan. Drugi raz mógłby tego nie znieść.
– Sam się przekonaj – zachęcił go Rafael.
Jim zrobił krok do tyłu, a potem z lękiem zbliżył się do klęczącej, zawoalowanej postaci. Woalka wydawała się dziwnie bezkształtna, niczym muślinowy, wypełniony przejrzałymi owocami worek. W pozycji, w której klęczała Susan, również było coś dziwnego – zdawała się za bardzo wychylona do przodu, na przekór przyciąganiu ziemskiemu.
Jim obejrzał się i przypatrzył uczniom. Stali wokół niego, przyglądając się bez strachu, prawie bez zaciekawienia. Charles Mills Junior spoglądał nawet w inną strono ziewając.
Mój Boże, pomyślał Jim. Do czego prowadzi pozbawienie człowieka lęku przed śmiercią? Do utraty chęci życia.
– Dalej, panie Rook – ponaglił go Rafael. – Proszę spojrzeć na ukochaną kobietę.
Jim chwycił w palce skraj koronki. Wziął głęboki oddech, by uspokoić nerwy, a potem uniósł trochę welon.
Utkwił przerażone spojrzenie w tym, co miało być twarzą Susan. Nic dziwnego, że jej oczy lśniły. W oczodołach roiło się od niebieskozielonych much, sople owsików zwisały z jej nozdrzy. Inne muchy wyłaziły z ust i pełzały po szyi.
Jim natychmiast puścił welon i zataczając się odsunął się do tyłu. Na szczęście żaden z uczniów nie dostrzegł twarzy Susan – a gdyby nawet tak się stało, nie był pewien ich reakcji. Ale bez względu na to, czy bali się śmierci, czy też nie, Susan była martwa – martwa po raz drugi – i rozkładała się z zatrważającą szybkością.
– Widzi pan? – zapytał Rafael, podchodząc bliżej. – Bez duszy człowiek jest jedynie kawałem mięsa. A z mięsem można zrobić to, co się tylko chce.
Jak to „mięsa"? Sugerujesz, że to wcale nie była Susan?
– Oczywiście, że nie. Ani też Valerie. To tylko rzecz, powolny sługa, sposób na sprowadzenie twoich uczniów tutaj, bym mógł odprawić egzorcyzmy. Kapłani Majów tworzyli takie istoty z ciał rytualnych ofiar i czynili z nich swych niewolników. Nazywali je ludźmi z gliny, golemami, gdyż – jak glinę – można było ich urobić w dowolny kształt.
– To jakiś rodzaj zombie?
– W pewnym sensie. Tyle że zombie to jedna osoba, a ci składają się z wielu.
– A teraz pozwoliłeś tej istocie umrzeć. Rafael energicznie pokręcił głową.
Nie można pozwolić umrzeć czemuś, co nigdy nie było żywe. Poza tym wykonała swoje zadanie i już nie była mi potrzebna. Nadeszła pora, by zabrać pańskich młodych ludzi w ostatnią, triumfalną podróż.
Obrócił się na pięcie, tworząc wokół siebie spiralę dymu unoszącego się z kadzielnicy.
– Mike! Phil! Virgil! Rod! Otwórzcie drzwi! Już czas na egzorcyzm!
– Nie otwierajcie! – krzyknął Jim, biegnąc w ślad za nimi. – Zamknijcie sztabę! Nie otwierajcie ich pod żadnym pozorem i posłuchajcie mnie wszyscy! Wiem, że nie boicie się tego, co zabiło Fynie! Wiem, że niektórzy z was nawet pragną to zobaczyć! A to dlatego, że Fynie zabiły wasze własne strachy! Jakimś sposobem zlały się w jedną istotę, żywą istotę, niewidzialną dla was, lecz mogącą rozedrzeć wszystkich na strzępy!
– Nie łapię tego – powiedział Rod. – Jak można zostać rozerwanym na strzępy przez coś, czego nie można zobaczyć?
– Huraganu także nie widać, Rod, a jednak może zburzyć twój dom.
– Posłuchajcie mnie – Rafael uniósł rękę do góry. – Wystarczy tego dobrego. Jeżeli teraz nie odprawimy egzorcyzmu, możemy już nie mieć drugiej szansy. Przez resztę życia Lęk będzie na was kolejno polował. Naprawdę chcecie, nawet po czterdziestce, kiedy będziecie już mieli własne dzieci, ciągle oglądać się przez ramię?
Teraz Jim wzniósł ręce, by przyciągnąć ich uwagę.
– Uwierzcie mi, to nie będzie żaden egzorcyzm! Dojdzie do masakry! Rafael zamierza zabić was wszystkich!
– Że co? – zapytał Nevile. – Jak to zamierza nas zabić? Hej, Rafael, do ciebie mówię. Dlaczego on takie rzeczy opowiada, chłopie?
– Oczyściłem was ze strachu, czyż nie? – Rafael rozłożył ramiona. Jim pomyślał, że wygląda niczym Chrystus, prorok, zbawiciel. – Wiecie, że chcę was jedynie ochronić.
– Ale pan Rook uważa, że próbujesz nas zabić – wtrącił Stanley.
Rafael okrążył Jima i wskazał na niego palcem.
– Pan Rook nie bardzo wierzy w zdolności paranormalne innych ludzi. Pan Rook był zazdrosny, ponieważ ja przegnałem wasze fobie i wypełniłem wasze umysły spokojem, czego on nigdy nie był w stanie uczynić.
Stanął wprost przed Jimem, zaledwie kilka cali od niego, i gdy Jim spojrzał mu w oczy, ujrzał w nich mroczny, falujący chaos. Jego oddech pachniał wilgotną, świeżo wzruszoną ziemią.
– Panu Rookowi jest wszystko jedno, czy zginiecie, czy też nie, on dba jedynie o własną reputację. Najrówniejszy nauczyciel w szkole, co, panie Rook? Człowiek, który pomaga dyslektykom rozumieć znaczenie słów, takich jak „kto", „dlaczego" i „hipopotam", anaflabetom czytać Marka Twaina, a jąkałom recytować orędzie gettysburskie. Człowiek, który biednego meksykańskiego chłopaka jak ja nauczy czytać Grona gniewu, a biednego koreańskiego chłopaka, jak David Pyonghwa, nauczy pisać sonety w stylu Szekspira. Co za geniusz, nieprawdaż? Ale przed Lękiem was nie uratuje. Tylko ja mogę tego dokonać. I dlatego musicie otworzyć te drzwi.
Jim wytrzymał jego mroczne, odpychające spojrzenie.
– Nie dostaniesz ich – powiedział.
Nie powstrzyma mnie pan. Oni pragną zostać zabrani, panie Rook. Czują, jak się zbliża. A pan?
Jim uniósł głowę. Początkowo w kaplicy panowała cisza, zakłócana jedynie pokasływaniem, szeptami i niespokojnym szuraniem sportowych butów na wypolerowanej drewnianej podłodze. Lecz Rafael uniósł palec do ust, dając Jimowi sygnał, by słuchał jeszcze uważniej.
Wciąż nic. Nagle rozległ się bardzo odległy, trzepotliwy dźwięk, jak gdyby drzewami zakołysał niespodziewany podmuch wiatru. Potem dał się słyszeć odgłos sypiących się na drzwi ziarenek kurzu i piasku.
– Już prawie tu jest – oznajmił Rafael, krocząc między uczniami Jima z wzniesionymi ku niebu rękoma. – Musimy otworzyć drzwi i wpuścić to do środka. Następnie połączymy ręce i wypowiemy słowa egzorcyzmu, a ono zamieni się w dym, opary, i rozwieje na zawsze.
Trzepotliwy dźwięk nasilił się, wicher zaczął poświstywać pod ciężkimi dębowymi drzwiami kaplicy. Rafael skinął na Roda i Mike'a, a oni ruszyli w ich stronę, by je rozewrzeć. Jim zdołał przepchnąć się między wiercącymi się niepewnie uczniami i chwycił Roda za rękaw.
– Rod, słyszysz mnie? Pamiętasz, jak bardzo wystraszyłeś Sandrę, kiedy podrzuciłeś jej pająka na ławkę? Teraz powinieneś być przerażony dwa razy bardziej niż ona wtedy.
Rod wzruszył ramionami i uśmiechnął się głupkowato.
Читать дальше