– Policja poinformowała mnie, że sprawę zamknięto. Niejaka Consuela Martinez, odpowiedzialna za zabójstwa Fynie i Mike'a, zginęła spadając z dzwonnicy misji Santa Ysabel. Pozostałe tragedie… cóż, były to nieszczęśliwe wypadki, bez dwóch zdań.
Tuż za większą grupą rodziców i uczniów Jim spostrzegł kobietę w zielonej sukni w białe grochy i czarnym słomkowym kapeluszu. Nie znał jej, lecz była naprawdę ładna i wciąż się do niego uśmiechała, więc przeprosił rozmówców i podszedł do niej, by się przywitać.
Jim! zawołała, wyraźnie zadowolona. -Jak się miewasz?
– Doskonale. Ale… czy my się znamy? Może z Venice Beach? Albo Racquet Club?
Och, znasz mnie znacznie lepiej. – W takim razie słucham, proszę mnie zaskoczyć.
Zapewne mi się to uda. Są tu ze mną dwaj przyjaciele… ich także powinieneś rozpoznać.
Wysoki młody człowiek podszedł do Jima i uścisnął mu mocno dłoń.
– Dobrze pana znowu zobaczyć.
Następnie zbliżył się szczupły Indianin w lśniącym szarym garniturze i krawacie.
– Słyszałem, że miał pan kłopoty. Gdybyśmy mogli coś dla pana zrobić…
– Przepraszam – odparł Jim – ale wszyscy macie nade mną przewagę. Nie mam pojęcia, kim jesteście.
Kobieta wzięła go za rękę i powoli ruszyła przed siebie. Młody mężczyzna i Indianin szli parę kroków za nimi.
Musisz zrozumieć, Jim, że gdy ktoś zginie gwałtowną śmiercią, nie może powrócić w tej samej postaci co poprzednio. Jego ciało jest zmasakrowane, spalone, może brakuje paru fragmentów. Na przykład głowy,
Jima ogarnęło nagłe poczucie winy. Miał nadzieję, że ta kobieta nie mówiła o Susan. A jeśli znalazła jej ciało w Arizonie i teraz cała trójka próbuje go szantażować?
Szli dalej, nie zwalniając kroku.
– Jeżeli nie nadszedł jeszcze jego czas, otrzymuje nowe ciało i nowe życie. Wciąż jest sobą, lecz zarazem kimś innym. Przyzwyczajenie się do tego trwa pewien okres, ale koniec końców można się przystosować.
– Co takiego chce mi pani powiedzieć?
– To my, Jim – szepnęła, przysuwając wargi do jego ucha. – Powróciliśmy wszyscy troje.
Jim spojrzał na nią z niedowierzaniem.
– Susan?
– I Martin, i John Trzy Imiona.
Ale przecież wyglądacie zupełnie inaczej. W życiu bym was nie rozpoznał.
I nigdy już nas nie zobaczysz. Dzisiaj pojawiliśmy się tylko po to, by powiedzieć ci, że dobrze się spisałeś i że uratowałeś wiele ludzkich istnień.
– Co teraz robicie? Gdzie mieszkacie? Wciąż jeszcze uczysz geografii?
– Jestem żoną bardzo miłego człowieka o imieniu Ray i jestem gospodynią domową.
– Nie do wiary. Po prostu nie do wiary. A ty, Martin? W dalszym ciągu grasz w piłkę?
Martin zamaszyście wzruszył ramionami.
– Teraz pracuję w księgarni. Piłki nie miałem w ręce od czasów… hmmm, od czasów szkoły.
– A pan, panie Trzy Imiona?
– Pracuję w branży naftowej… a także w dwóch czy trzech agencjach rozwoju ziem indiańskich.
– Ja chyba śnię – Jim pokręcił głową.
– Oczywiście, Jim. Śmierć jest snem, a życie marzeniem sennym. Nie pamiętasz?
Ich rozmowę przerwali rodzice Charlene Schloff, pragnący podziękować Jim owi za przywrócenie ich córce wiary w siebie. Potem zjawili się rodzice Davida Pyonghwa, uścisnęli mu ręce i zaprosili na koreański obiad. Kiedy skończył z nimi rozmawiać, Susan, Martin i John Trzy Imiona zniknęli już w tłumie.
Może ponad miesiąc później, w gorący, bezchmurny dzień, Jim zabrał Yalerie do pewnego dealera, by obejrzeć cadillaca model eldorado, rocznik 1972, pokrytego szacownym niebieskim lakierem. Miał już dosyć pytań o to, czy jest alfonsem.
Zajechał na parking pod trzepoczącymi rzędami chorągiewek. Niebieskie eldorado stało na końcu drugiego rzędu samochodów. Wyglądało dobrze mimo swego wieku.
Osiem przecinek dwa litra, napęd na przednią oś – zachwalał sprzedawca, a słońce błyszczało oślepiająco na jego łysinie.
Wtedy Jim dostrzegł jakiś kształt skryty w cieniu pod samochodem. To był kot, brązowo-czarno-żółty kot, taki sam jak Tibbles. Przeczekiwał upał, nigdzie się nie śpiesząc.
– No, cóż, przepraszam, że zmarnował pan przeze mnie czas – powiedział do dealera, ruszając gwałtownie z miejsca.
– O co chodzi?
– Ten samochód… Przepraszam, że zmarnował pan przeze mnie czas.
– Co do ceny możemy się przecież dogadać. W końcu to swego rodzaju klasyczny model, a ceny klasycznych pojazdów rządzą się własnymi prawami.
– Nie chcę go, przepraszam. Zapomniałem, jak bardzo lubię mojego lincolna.
– Tego różowego? To pański? Owszem. A co?
– Znam go. To bardzo charakterystyczny samochód, szczególny lakier. Kiedyś należał do gościa nazwiskiem Kramskoy czy Krupa, jakoś tak.
– Krupa, zgadza się. Mieszka w Benedict Canyon.
– Kupił go dla żony, tyle że długo sobie nim nie pojeździła. Przyłapała go na skoku w bok, więc zagazowała się w nim spalinami. Można by powiedzieć, że wózek jest pechowy.
– Pechowy?
– To tylko przesąd. Pan pewnie nie miał pecha, po tym jak pan go kupił, chyba się nie mylę?
– No, nie wiem – odparł Jim. Wsiadł do samochodu i uruchomił silnik.
– Co to miało znaczyć? – zapytała Valerie. Jim pokręcił głową.
– Powiedzmy, że jestem przesądny – wyjaśnił.
Gdy odjeżdżali, dealer stał z ramionami splecionymi na piersi, jego łysina lśniła w słońcu, a na twarzy malował się uśmiech.
***