– Co pan zamierza zrobić? – zapytał Nevile. – I po co panu te paciorki?
Jim uniósł jeden z nich do góry, tak by wszyscy dobrze go widzieli.
– Na każdym z nich znajduje się inskrypcja Majów. Zabrałem je dziś do biblioteki, by sprawdzić, czy uda mi się je odczytać, ale nie miałem zbyt wiele szczęścia. Pismo Majów w znacznej części pozostaje nieznane, a ponieważ Majowie byli odizolowaną społecznością, nie istnieją żadne pokrewne języki, które pomogłyby nam w jego zrozumieniu. Zdołałem odczytać zaledwie parę słów. Ten symbol zwykle występuje na rysunkach przedstawiających ofiary z ludzi. Znaczy tyle co „brać" albo „odebrać życie". Ten zaś ma coś wspólnego z „przechodzeniem na drugą stronę". Może oznaczać przejście przez wodospad do ukrytej jaskini albo też można go interpretować jako przejście ze świata żywych w zaświaty. Musicie sprawić, by Lęk uwierzył, że pragniecie zostać zabrani. Musicie udawać, że nie boicie się złożenia w ofierze.
– Ale ja nie muszę udawać – powiedziała Sandra.
– Ani ja – dodał Stanley.
Jane natomiast mruknęła tonem, który zjeżył Jimowi włosy na karku.
– Ciekawe, jakie to uczucie, kiedy człowiek ma być złożony w ofierze. Kiedy wyrywają ręce i nogi…
– Posłuchajcie – przerwał jej Jim. – Wiem, że żadne z was się nie boi, ale potraficie przynajmniej logicznie myśleć. Nie chcecie teraz umrzeć, bo całe życie jest jeszcze przed wami. Długie, satysfakcjonujące, bezcenne życie. Być może powoli czytacie. Może macie problemy z pisaniem listów, lecz z tego powodu nie jesteście mniej wartościowi. Powiem wam dlaczego nie chcecie umrzeć. Nie chcecie umrzeć, ponieważ nie chcecie zasmucać waszych rodzin i przyjaciół. A już zwłaszcza nie chcecie umrzeć tylko dlatego, że jakieś tępe stworzenie tak postanowiło.
Przed nimi zamajaczył zjazd do Santa Ysabel.
– Umrzecie wtedy, kiedy sami tego zechcecie – powiedział do nich. – Nie wcześniej.
Raz jeszcze jechali krętą drogą pnącą się przez ciemność do misji Santa Ysabel. Z lewej strony na biegnącej wzdłuż Pacyfiku autostradzie migotały światła. Nad nimi drzewa układały się w powykręcane, czarne kształty przypominające pająki, czarownice i pełzające potwory – wszystko to, co przerażało ich w dzieciństwie.
Dojechali na miejsce i zaparkowali przed ogrodzeniem. Wysiedli z winnebaga, rozmawiając szeptem. Jedynym źródłem światła była pojedyncza lampka nad wejściem. Noc była wietrzna i ciepła, niebo upstrzyły gwiazdy.
Policyjna taśma z napisem MIEJSCE ZBRODNI, NIE WCHODZIĆ wciąż jeszcze blokowała przejście. Jim przeszedł pod nią i rozchylił żelazne wrota. Te jęknęły przeciągle, zadygotały i załomotały o słupki ogrodzenia. Wszyscy zawahali się na moment nasłuchując, lecz słyszeli jedynie odległe samochody i wiejący w oliwnym gaju wiatr.
– Chodźmy… – powiedział Jim – musimy stawić mu czoło niezależnie od tego, czy wie o naszej obecności, czy nie.
Podążyli ścieżką wśród drzew, która zawiodła ich pod schody budynku misji. Wtedy Jim zwrócił się do nich.
– Posłuchajcie… wszyscy. Kocham was, ludzie. Lecz teraz musimy zrobić użytek z naszych głów, nie serc. Każdemu z was daję po jednym onyksowym paciorku. Jeśli Lęk jest tutaj, pomyśli, że oddajecie mu się w ofierze. Tuż przed tym jak was będzie chciał zaatakować, musicie odrzucić swoje paciorki z powrotem do mnie. Bez wahania. Po prostu odrzućcie je. I myślcie wtedy o tym, co najbardziej was przerażało… o tym, co zaprowadziło was do Rafaela, o tym, z czego was oczyścił. Myślcie o tamtym strachu, pragnijcie go, cokolwiek to było. Strach przed ciemnością, lęk wysokości, cokolwiek. Będziecie w stanie to zrobić?
W odpowiedzi ujrzał skinięcia głową, uniesione pięści, zdecydowane uśmiechy. Nie uświadamiali sobie, że poświęca się dla nich, a przecież gdy oddadzą mu swe onyksowe paciorki, to on stanie się ofiarą zwierzęcej żądzy obudzonej w Lęku.
Do tej pory Jim nie zastanawiał się szczególnie nad implikacjami tego, co zamierzał uczynić. Wiedział jedynie, że uczynić to musi. Nie mógł patrzeć na kolejne ginące młode życia. Nie mógłby patrzeć, jak giną Leslie, Maisie czy Charles. Mieli przed sobą tyle pięknych chwil… Jeśli musi oddać siebie po to, by ich uratować… cóż, może spotka wtedy prawdziwą Susan, Susan, która przebywa w niebie.
Otworzył ciężkie drzwi kaplicy. Ostatnim razem gdy tu był, jej wnętrze oświetlała feeria świec, teraz było prawie całkowicie ciemno. W powietrzu unosił się zapach dębu, kamienia i zimnego kadzidła.
Nevile zawahał się.
– Nie jestem taki przekonany, chłopie…
Jim wcisnął mu w dłoń onyksowy paciorek.
– Musisz. Wszyscy musimy. Jeżeli teraz nie stawimy temu czoła, zabije nas wszystkich.
Jeden po drugim uczniowie podchodzili do niego, a on każdemu wręczał paciorek. Maisie, Rodowi, Stanleyowi i Davidowi Pyonghwa, który powiedział:
– Proszę pana… nie chcę znowu bać się Yamy.
– Yama to tylko opowieść – Jim ścisnął go za ramię. – Nigdy nie był niczym więcej. Któregoś dnia wspomnisz dzisiejszą noc i także wyda ci się jedynie opowieścią.
– On istnieje naprawdę, proszę pana – odparł David. – Wiem, że jest prawdziwy. Tak jak pan, tak jak ja.
– Istniejemy jedynie tak długo, jak długo przebywamy na tym świecie – wzruszył ramionami Jim. – Możesz zapomnieć o wszystkich bajkach o życiu po śmierci. Liczy się tylko dzień dzisiejszy. Liczy się bycie tutaj. Ktoś powiedział mi kiedyś, że życie jest jedynie snem, a gdy umieramy, budzimy się z niego. Ale nie wierz w to. Liczy się tylko twoje życie, twoja rodzina, twoja przyszłość. Nie oddawaj ani jednej minuty, nikomu.
– Dobrze się pan czuje, proszę pana? – zaniepokoił się David.
Jim zdjął okulary i potarł oczy.
– Tak, wszystko w porządku. Tylko nie zapomnij, co powiedział Konfucjusz: „Człowiek bez honoru stawia wymagania innym; człowiek honoru stawia wymagania sobie".
– Nie pojmuję tego, proszę pana.
– Z czasem pojmiesz, David. Pojmiesz.
W każdą dłoń włożył onyksowy kamyk, przesunął spojrzenie po każdej twarzy. Młodzi, nieustraszeni, skonfundowani i dumni. Boże, kochał ich wszystkich, a oni nawet nie mieli o tym pojęcia. Ale tę tajemnicę każdy nauczyciel musiał zachować dla siebie. Gdyby uczniowie wiedzieli, co do nich czują nauczyciele, nie szanowaliby ich i nigdy nie nauczyliby się samodzielności.
Wkroczyli do kaplicy. Ich oczy przystosowały się do ciemności, przez witraże wpadało blade, zielonkawoniebieskie światło, umożliwiające im dostrzeżenie zarysów ławek, ołtarza i rzędów żeliwnych świeczników.
– Co teraz? – zapytał Rod. – A jeśli go tu nie ma?
– Jest, jest – zapewnił go Jim.
– Jasne, ale jeśli go nie ma?
– Jest, uwierz mi na słowo. Bądźcie cicho i nasłuchujcie. Stanęli nieruchomo pomiędzy ławkami, wytężając słuch.
Może po minucie skrzypnęły drzwi. Potem rozległ się odgłos szybkich, zdecydowanych kroków, zmierzających w ich stronę.
– Kto tam? – zawołał Jim. – Virgil, zabrałeś latarkę?
– Jasne, proszę pana – odparł Virgil i podał ją Jimowi.
– Na miłość boską, mogłeś przynajmniej ją włączyć!
– Kazał mi ją pan ze sobą zabrać, proszę pana. Nic pan nie mówił o świeceniu nią na boki.
Kroki minęły ołtarz. Jim zapalił latarkę i omiótł jej promieniem ciemności. Natychmiast zatrzymał go na trupio bladej twarzy ciemnowłosej dziewczyny. Miała ogromne, czarne oczy, przykryte długimi rzęsami, a na wargach szminkę o barwie tętniczej krwi. Opuszczając nieco latarkę spostrzegł, że ubrana była w krótką obcisłą czarną suknię i sięgające do kolan czarne buty; jej kolana wydawały się Jimowi kredowobiałe.
Читать дальше