Jim obejrzał się. Lęk pochylający się bezpośrednio nad nim. Pojedynczy pazur zahaczył o jego płaszcz, kolejny wbił mu się w ramię, usiłując oderwać go od demona i przewrócić.
Widział jedną okropną twarz za drugą, wytrzeszczone oczy, zniekształcone czoła i rzędy ohydnych kłów. Wiedział, że nie uniknie bólu, i modlił się, by nie potrwało to długo.
Pomyślał o swej matce, o ojcu, o wszystkich uczniach, których uczył, a gdy Lęk uniósł kolejną wiązkę ostro zakończonych pazurów, starał się pamiętać, że zdołał coś im przekazać, że rozwinął w nich poczucie prawdy, poczucie własnej godności. Potem mocno zacisnął powieki i powiedział:
– Dziękuję Ci, Boże. Dziękuję.
I właśnie wtedy Rod Wiszowaty ujrzał rozpruwany płaszcz Jima – najpierw z tyłu, potem rękaw. Na ten widok otworzył i natychmiast zamknął usta.
Poczuł coś, lecz nie był pewien, co to było. Miał takie uczucie, jakby zanurzył się w wypełnionym lodowatą wodą stawie albo rozciął sobie palce kuchennym nożem. Jak gdyby ujrzał cień na ścianie, nie wiedząc, czyj cień mógłby to być. Jak gdyby kroczył szczytem wąskiego muru i nagle stracił równowagę.
Był to strach. Nie o siebie, czy o swoje bezpieczeństwo; to był strach o Jima. Jim uczynił tak wiele dla niego, odkąd znalazł się w drugiej klasie specjalnej. Nie tylko nauczył go poprawnie czytać, lecz także rozumieć to, co czytał. Teraz zaś Jim, który wprowadził nowe życie w świat Roda, walczył z tą dziwną dziewczyną, a jego płaszcz w niewytłumaczalny sposób zamieniał się w strzępy.
– Proszę pana! – zawołał Rod. – Proszę pana! Co się z panem dzieje!
Spróbował chwycić Jima za ramię i odciągnąć go od dziewczyny, ale coś wielkiego, niewidzialnego zadało mu cios w ciemności i odrzuciło na jedną z ławek. Jim miotany był z kąta w kąt, lecz przez cały czas nie zwalniał uchwytu na ramieniu dziewczyny, choć ta biła go po twarzy, a nawet gryzła.
– Proszę pana! – zawołał Rod, usiłując się podnieść.
Jim był zbyt zajęty zmaganiami z Xipe Totekiem, ukrytym w ciele dziewczyny, by dostrzec, co się wokół dzieje. Lęk szarpał go bezustannie, mógł jedynie odchylać głowę i okręcać się na boki, wykorzystując postać dziewczyny w charakterze żywej tarczy. Jeden z pazurów demona uderzył ją w ramię i wyrwał kawałek ciała. Jim ujrzał, jakie było miękkie i pełne robaków, i poczuł niesmak, ale nie puszczał jej. Xipe Totec już nigdy nie porwie żadnego z jego uczniów, nigdy więcej.
Lęk uderzał go raz za razem. Nagle jednak stało się coś dziwnego. Demon jakby zawahał się i zadygotał. Zamachnął się dwa, trzy razy, ale bez przekonania, potem znieruchomiał. W mrokach zalegających kaplicę Santa Ysabel, pomiędzy ławkami, Lęk zawahał się dygocząc niczym smuga dymu szarpana przeciwstawnymi podmuchami wiatru.
Uczniowie Jima stali kręgiem wokół niego. Nie dostrzegali Lęku, lecz wiedzieli z całą pewnością, że tam jest, gdyż obserwowali to, co wyprawiał z Jimem; bali się o swego nauczyciela. Ich własne dziecięce strachy przed pająkami, ciemnością i bajkowymi demonami poszły całkowicie w zapomnienie. Nie miały już nad nimi władzy.
Lęk wydał z siebie skowyt, od którego zadrżały świeczniki z kutego żelaza. Skowyt pogłębiał się i przybierał na sile, aż w końcu przerodził się w porażający ryk. Uczniowie zasłonili sobie uszy dłońmi, podczas gdy cała kaplica, od fundamentów po strop, zachwiała się w posadach. Żyrandole zataczały kręgi pod sufitem, ławka z litego dębowego drewna rozszczepiła się na całej długości. Dwa witraże rozprysnęły się na drobne kawałki, zasypując posadzkę różnokolorowymi okruchami.
Na oczach Jima Lęk zaczął się rozsupływać, jedna dymna wiązka za drugą oddzielały się od zbitej masy cienia. Twarze zapadały się w głąb, łapy i pazury składały się niczym połamane leżaki. Każda wiązka zwijała się w powietrzu i powracała do ucznia, do którego należała – pajęczy kłębek do Sandry, smuga ciemności do Stanleya. Każdego z nich przechodził dreszcz, gdy strach wślizgiwał się z powrotem. Maisie ukryła twarz w dłoniach. Wkrótce pozostały jedynie lęki Fynie, Deana, Dolly i Mike'a. Podmuch wiatru, który wpadł do kaplicy z dworu, poniósł je między ławkami, przez gaj oliwny i dalej, w noc.
Xipe Totec szarpnął się w uścisku Jima.
– Uważasz się za spryciarza, co? Uważasz się za mądralę?
– Chyba nie doceniłeś uczuć, jakimi darzą mnie moi uczniowie.
– Z tego samego źródła zaczerpnąć można jeszcze wiele lęków, panie Rook, i osobiście zatroszczę się o to, by wszystkie pana odwiedziły. Pan i pańscy uczniowie traficie do świata umarłych, jeśli nawet przypłacę to życiem.
– Ależ nie – odparł Jim. – Tym razem to ja się o to zatroszczę, dla ciebie.
Z kieszeni wyciągnął swój szwajcarski nóż i zębami otworzył największe ostrze.
– Nadszedł koniec twoich łgarstw, i twój koniec.
Lecz zanim zdołał cokolwiek uczynić, dziewczyna wykonała nagłe salto i uwolniła się z uchwytu. Pobiegła na tył kaplicy, przeskakując przez ławki niczym przez płotki.
Jim popędził za nią, a uczniowie podążyli jego śladem, choć nie bardzo rozumieli, kim jest ta dziewczyna i co się w ogóle dzieje. Xipe Totec otworzył drzwi na dzwonnicę i zatrzasnął je za sobą, lecz nim zdołał przekręcić klucz, Jim wtargnął do środka. Po schodach zadudniły pnące się w górę kroki.
– Teraz już nam nie ucieknie, proszę pana! – zawołał Rod.
Jim nic miał aż takiej pewności. Ten demon potrafił uformować rozkładające się ludzkie ciało w dowolny kształt, jaki tylko był mu potrzebny. Jim pędził schodami, chwytając się sznurowej poręczy, by biec jeszcze szybciej. Ujrzał stopy znikające za zakrętem piętro wyżej. Pokonali tak jeszcze dwa piętra i nagle wypadli na platformę górującą nad terenami misji.
Xipe Totec wycofał się w sam kąt platformy. Spojrzał w dół, na odległą o sześćdziesiąt stóp ziemię. Jego oczy lśniły jak pancerz karalucha.
– Długo by się spadało, co, panie Rook? – powiedział. Rod i Nevile stanęli w wejściu.
– Cofnijcie się, chłopaki. Zawołam, jeśli będziecie potrzebni – krzyknął w ich stronę Jim.
– Ach… ale jesteśmy odważni – zakpił Xipe Totec. – Odważni i zmyślni. Zobaczymy, ile zostanie z tej zmyślności, jak tylko mój wysłannik powróci do nich, gdy się tego będą najmniej spodziewać.
Nie będzie żadnego wysłannika – odparł Jim.
– Tak? A to dlaczego?
– Ponieważ nie zamierzam wybaczyć ci tego, co uczyniłeś.
Xipe Totec wspiął się na parapet, który mógł mieć zaledwie trzy cale szerokości, a w dole rozciągała się pylista, twardo ubita ziemia.
– Nie powstrzyma mnie pan, panie Rook. Nie można mnie spalić, nie można mnie zadźgać, nie można mnie pogrzebać. Zawsze znajdą się świeże ludzkie zwłoki, by się w nie wcielić. Nigdy się mnie pan nie pozbędzie, może mi pan wierzyć; zawsze będzie się pan zastanawiał, czy ten facet w panamie to Xipe Totec? A może to ta młoda kobieta pchająca wózek po chodniku? A kiedy wreszcie to pan odkryje, będzie już o wiele za późno.
Jim stanął na parapecie i powoli zaczął przesuwać się w stronę demona, balansując ramionami dla utrzymania równowagi.
– O, teraz się pan boi – kpił sobie Xipe Totec. – Naprawdę, bardzo się pan boi. Zna pan tę zasadę: nie wolno spoglądać w dół. Ale jeśli nie spojrzy pan w dół, skąd będzie pan wiedział, gdzie postawić stopę? Mógłby pan nie trafić, a co wtedy? Sześćdziesiąt stóp to bardzo wysoko dla śmiertelnika. Prawie pewna śmierć.
Читать дальше