Jim jednak zbliżał się. „Trzeba mu obciąć koniec języka – powiedział Porfirio Cardenas – tak by nie mógł już więcej opowiadać swych kłamstw, a wówczas wykrwawi się na śmierć". Jim nie miał pojęcia, czy mu się to uda, lecz nie przychodził mu do głowy żaden inny sposób zabicia demona. Wbić kołek w serce? Co to mogło dać, skoro serce nawet nie było jego?
Jim przysuwał się coraz bliżej. Widział migoczące światła osiedla Thousand Oaks. Wiatr szarpał nogawkami jego spodni i musiał zatrzymać się na moment, by odzyskać równowagę. Xipe Totec czekał na niego, z zadowolonym uśmieszkiem na twarzy.
– Nie patrz pod nogi, Jim. Jest zdecydowanie za wysoko. Jim nie patrzył pod nogi. Serce waliło mu jak oszalałe, czoło skroplił pot i oddałby wszystko za możność zeskoczenia z parapetu w bezpieczne miejsce. Lecz Xipe Totec czekał na niego, a jeśli Jim nie wykończy go, równie dobrze mógłby podpisać wyrok śmierci na całą drugą klasę specjalną i dać sobie z tym spokój, gdyż Xipe Totec na pewno będzie wiedział, jak zdobyć ich dusze.
Znalazł się wreszcie nie dalej niż trzy stopy od Xipe Toteca. Demon wciąż uśmiechał się oczywiste było, że wcale się nie boi.
Jim uniósł nóż i podszedł do niego bardzo, bardzo ostrożnie.
– Umiesz posługiwać się nożem, co? – zapytał go Xipe Totec.
– Na ciebie wystarczy moich umiejętności – odparł. W ustach zaschło mu jak na pustyni.
– Kiedy chce się mnie zabić, panie Rook, „wystarczy" wcale nie wystarcza.
– Przekonamy się o tym – stwierdził Jim, robiąc zwód w lewo, a potem w prawo. Zupełnie nie miał pojęcia, jak obciąć mu język, ale zamierzał postarać się ze wszystkich sił.
Odchylił się najpierw do tyłu i po sekundzie bez ostrzeżenia rzucił się do przodu, mierząc nożem w twarz demona. Xipe Totec przechylił głowę w bok i nóż uderzył w ceglaną kolumnę za jego plecami. Ostrze złamało się w połowie długości i z brzękiem zniknęło w mroku.
– I co teraz zamierza pan zrobić? – zapytał Xipe Totec. – Pchnąć mnie otwieraczem do konserw?
Jim odrzucił nóż i przyjął postawę, która, jak miał nadzieję, przypominała pozycę wyjściową kung fu. Xipe Totec roześmiał się.
– Chcesz się ze mną bić, tu, na górze? Myślałem, że boisz się wysokości.
– Chyba już pokonałem swój strach.
– Ha! – zakrzyknął głosem brzmiącym niczym chór trzech głosów. – Niczego nie pokonałeś! Nikomu się to jeszcze nie udało! Jedyną pewną rzeczą na tym świecie jest to, że twoje strachy pokonają ciebie!
– Nie tym razem – odparł Jim.
Usłyszał narastający warkot śmigłowca i dostrzegł przesuwające się po niebie światło. Wtedy rzucił się na Xipe Toteca, oplótł go ramionami i pocałował.
W tej samej chwili obaj stoczyli się z parapetu.
Xipe Totec usiłował krzyknąć, lecz kiedy otworzył usta, Jim schwycił zębami czubek jego języka i przegryzł go. Krew wlała mu się do gardła, ale nie zwrócił na to uwagi; koziołkowali już w powietrzu i wiedział, że zginie.
Xipe Totec wyślizgnął się z jego uścisku.
Jim był zbryzgany krwią, w uszach dźwięczał mu wrzask demona. Zacisnął powieki, oczekując zderzenia z ziemią, i wtedy coś szarpnęło go za kostkę; zawisł na murze misji, głową w dół. Uderzył ciałem w twardą cegłę raz i drugi raz.
Xipe Totec upadł na ziemię, z trzaskiem rozdzierającym bębenki, bluzgnęła fontanna krwi. Zawył ohydnie i zaczął pełznąć na plecach niczym krab wywrócony na grzbiet, a krew zalewała jego suknię i pylistą ziemię. W końcu wrzaski zaczęły tracić na sile. Jeszcze powiedział coś ochrypłym, gulgoczącym głosem – coś, co brzmiało jak potworne przekleństwo – a potem znieruchomiał.
Jim wisiał na murze, kołysząc się łagodnie na boki.
Pod nim z ciemności wyłonił się Phil, towarzyszyli mu David i Charlene. Gdy zobaczyli skrwawione ciało Xipe Toteca, ostrożnie obeszli je szerokim łukiem.
– Niech się pan nie martwi, zaraz przyniesiemy drabinę.
Jim uniósł głowę. Jego stopa zaplątała się we włóknistą pętlę wistarii porastającej mur dzwonnicy. Bóg jeden wie, jak mu się to udało. Być może wszechmogący czasami wynagradzał swe sługi za szczególnie dobrze wykonaną pracę.
Powoli opuszczono go na ziemię; cały aż dygotał zastanawiając się, co teraz począć. Ciało dziewczyny leżało rozpłaszczone na ziemi, w rozległej czarnej kałuży krwi. Niełatwo mu było spojrzeć na ten widok, choć wiedział, że to Xipe Totec i że zabił go osobiście. Udał się do kaplicy, siadł na brzegu ławki i zaczął się modlić.
Po chwili na podłodze zaskrzypiały kauczukowe podeszwy butów. Porucznik Harris zajął miejsce w ławce za Jimem i zmówił szybką zdrowaśkę.
– Na zewnątrz leży dziewczyna ze złamanym kręgosłupem i prawie odgryzionym językiem – wymruczał. – Proszę mi powiedzieć, że to była wasza pierwsza randka i trochę was poniosło przy pocałunku.
– Nie mogę tego powiedzieć, poruczniku. Ugryzłem ją celowo.
– Dlaczego miałby pan to robić, do jasnej cholery?
– Nie była tym, na kogo wyglądała, poruczniku.
– Podobnie jest z moją żoną, ale to nie powód, żeby zaraz łamać jej kręgosłup i odgryzać język. Chociaż… skoro już pan o tym wspomniał… życie stałoby się znacznie cichsze.
Jim odwrócił się do tyłu. Spojrzał z natężeniem w oczy Harrisa.
– Mogę pana zapewnić – oświadczył – że pańskie dochodzenie jest już zakończone. Gwarantuję to panu. Już ani jeden uczeń nie zostanie rozdarty na strzępy. Żaden uczeń nie wejdzie pod koła rozpędzonej ciężarówki.
– Skąd ta pewność?
Jim wyjaśnił mu wszystko, co się wydarzyło, nie pomijając najdrobniejszych nawet szczegółów. Opowiedział mu o różowym lincolnie i zmartwychwstaniu Susan, o demonicznym tarocie, o tym jak Rafael wyzwolił jego uczniów z lęków tylko po to, by przywołać je z powrotem pod postacią bezlitosnej siły służącej do masakrowania ludzi podczas rytualnych ofiar. Opowiedział mu o wyprawie do Campeche i o informacjach uzyskanych od pana Cardenasa, a także o kocie niegdyś noszącym imię Tibbles.
Porucznik Harris wysłuchał tego wszystkiego z poważną twarzą, lecz nie zanotował ani jednego słowa. Gdy Jim skończył, podniósł się i klepnął go po ramieniu.
– Proszę nikomu nie wspominać o tym ani słowem.
– Dlaczego?
– Ponieważ panu wierzę. I ponieważ wrócę teraz do centrali i będę dreptać w miejscu dopóty, dopóki śledztwo nie zostanie umorzone ze względu na zbyt wysokie koszty.
– Wierzy mi pan?
– Pewnie. Co pana tak dziwi? Te biedne dzieciaki rozszarpało coś rodem nie z tego świata. To naukowo stwierdzony fakt. Teraz pan wytłumaczył mi, kto to zrobił, i rzeczywiście było to coś rodem nie z tego świata. A więc wydarzenia zostały logicznie wyjaśnione. Wszystko znalazło wyjaśnienie, w pewnym sensie, i to mnie zadowala. Wszystko wyjaśnione jest znacznie bardziej niż większość spraw, którymi się zajmujemy. – Odwrócił się i ruszył w stronę drzwi. – Nawiasem mówiąc, to zapewne rozwiązuje też zagadkę jedenastu czy dwunastu innych zabójstw. Wczoraj wieczorem w Topanga znaleźliśmy szczątki kilkunastu ciał. To, które nazywał pan „Susan", składało się z fragmentów pochodzących z przynajmniej pięciu spośród nich; tyle udało się nam zidentyfikować.
Jim nie odpowiedział, a jedynie odprowadził wzrokiem Harrisa opuszczającego kaplicę. Po chwili sam poszedł w jego ślady.
Tydzień później, po szkolnej ceremonii upamiętniającej zabitych uczniów, Jim stał przed głównym wejściem do szkoły, rozmawiając z rodzicami, których starał się zapewnić, że podobna tragedia już się nie powtórzy.
Читать дальше