Rook 3
Jim był już prawie przy drzwiach do swej klasy, kiedy usłyszał piskliwy, nabrzmiały paniką krzyk – po nim następny i jeszcze jeden. Natychmiast odrzucił książki i resztę drogi pokonał biegiem. Niemalże zderzył się z masywną, okrytą bawełnianym T-shirtem piersią Roda Wiszowaty'ego, który opuszczał klasę równie szybko, jak Jim ku niej zdążał.
– Co, u licha, się stało? – zapytał.
Rod uniósł obie ręce w geście kpiarskiej kapitulacji.
Przepraszam, proszę pana. Naprawdę przepraszam, chłopie. Nie myślałem, że aż tak to ją wystraszy.
– Zostań tutaj – polecił Jim i przecisnął się obok niego do środka.
W klasie było już sześciu czy siedmiu uczniów, Jedna z uczennic, Sandra Pearman. siedziała przy stoliku szlochając i dygocząc, podczas gdy dwie inne dziewczyny próbowały ją uspokoić. Jim podszedł do nich.
– Co tu się stało? Sandra, nic ci nic jest? – zapytał.
– Ten durny dupek rzucił jej pająka na zeszyt – odpowiedziała Jane Pirella. – Na widok pająków kompletnie Sandrze odbija. No, wie pan, boi się ich jak zarazy.
Sandra trzęsła się, łapiąc otwartymi ustami powietrze
Jim pochylił się nad nią i położył dłoń na jej ramieniu. Była ładną dziewczyną, drobną, o długich blond włosach i wielkich niebieskich oczach, lecz teraz jej policzki smużyły łzy, a dolna warga drżała.
– Dalej, Sandra. Spróbuj się uspokoić. Rod zrobił coś bardzo głupiego, ale już jest po wszystkim.
– Kutas z ciebie, Wiszowaty – zawołała Jane.
– Dosyć tego – uciął Jim. – Słuchaj, Jane, może zabierzesz Sandrę do gabinetu lekarskiego, niech się położy na chwilę i złapie oddech. Nie chcę, żeby dostała ataku astmy.
Chłopie, to był tylko żart. Gdybym wiedział, że zesra się w gacie ze strachu…
– Ona cierpi na arachnofobię, Rod – odparł Jim, pomagając Sandrze wstać. – Wielu ludzi nie lubi pająków, ale Sandrę tak przerażają, że może wpaść w histerię.
– Przecież on był taki mikroskopijny, chłopie. 1 do tego martwy.
– Dla niej to żadna różnica. Kiedy masz fobię, wtedy boisz się czegoś, choć wiesz, że tak naprawdę to nie może wyrządzić ci najmniejszej krzywdy. Większość ludzi skrywa jakieś irracjonalne obawy.
– Właśnie, Wiszowaty, a czego ty się boisz? – zaatakowała go Jane. – Założę się, że ciemności. Musisz zostawiać zapalone światło przed domem, co?
– Hej, daj mi spokój. Ja niczego się nie boję.
– Niemożliwe – z tyłu klasy rozległ się cichy głos, z wyraźnym meksykańskim akcentem.
To odezwał się Rafael Diaz. Siedział na krześle opartym o ścianę, z założonymi rękoma. Rafael był nowym uczniem. Dołączył do drugiej klasy specjalnej trzy tygodnie po rozpoczęciu roku szkolnego. Był wysoki, szczupły, jego skóra miała oliwkowe zabarwienie, a niezwykle długie, kręcone czarne włosy opadały mu na ramiona. To, ze się odezwał, zaskoczyło Jima, ponieważ podczas zajęć rzadko kiedy coś mówił, chyba że Jim zadał mu bezpośrednie pytanie, na które zwykle otrzymywał jednosylabową odpowiedź.
– O czym ty chrzanisz, Diaz? – naskoczył na niego Rod.
Stanowiąc zdecydowane przeciwieństwo smukłej, egzotycznej postaci Rafaela, Rod był wielki, piegowaty i lubił pomiatać słabszymi.
– Każdy czegoś się boi – odpowiedział Rafael – jeśli nawet nie wie, co to jest.
– Aha, a ty jesteś pewnie jakimś psychiatrą?
– Oczywiście, że nie – odparł Rafael. – Ale wiem, co oznacza lęk.
– Więc niby co mówisz? Że mam jakąś fobię, o której w ogóle nie wiem?
– Zgadza się. Być może boisz się ognia, utonięcia, zamkniętych pomieszczeń, klamek u drzwi, kapeluszy, zielonego koloru albo czegokolwiek innego.
– Jaja sobie ze mnie robisz? – zapytał Rod, po czym zwrócił się do pozostałych uczniów. – Ten facet jaja sobie ze mnie robi.
– Ależ nie – zaprotestował Rafael. – Nie robię sobie z ciebie jaj. Niby po co? Pewnego dnia staniesz twarzą w twarz ze swoim lękiem i będziesz wrzeszczeć i płakać, tak jak teraz Sandra z twojego powodu, a wtedy przypomnisz sobie moje słowa i zrozumiesz, że mówiłem prawdę.
– Jesteś walnięty – stwierdził Rod i zgarbił się na swoim krześle, wyciągając nogi na boki.
Kolejni uczniowie wchodzili do klasy. Stanley Ciotta przyniósł do sali książki Jima i położył je na biurku. Stanley nosił grube okulary i ustawicznie mrugał powiekami.
– Niektóre kartki się pomieszały i nie wiedziałem, w jakiej kolejności je ułożyć.
– W porządku, Stanley – powiedział Jim. Potem odwrócił się do Roda i stwierdził: – Nieważne, czy uważasz Rafaela za szalonego, czy nie, napiszesz do Sandry składający się ze stu słów list z przeprosinami. Zaznaczysz, że rozumiesz jej fobię i że głęboko żałujesz, iż tak bardzo ją zraniłeś.
– Ile słów? Sto? Nie mógłbym kupić jej bombonierki lub coś w tym stylu?
– Jeżeli napiszesz do niej list, Rod, będzie wiedziała, że twój żal jest szczery.
Rod pisał tak wolno, że nieraz udawało mu się skończyć pierwsze zdanie, podczas gdy pozostali mieli już zapisane trzy strony.
– Jezusie. Sto słów. Będę miał co robić do Święta Dziękczynienia.
Jim przysiadł na krawędzi biurka.
– A jeśli chodzi o resztę, możemy chyba wykorzystać dzisiejsze zdarzenie i napisać krótki wiersz o tym, co najbardziej was przeraża. Możecie naśladować styl dowolnego poety ze Współczesnej poezji amerykańskiej. Będą dodatkowe punkty, jeżeli uda mi się rozpoznać poetę.
– Hej, a co ja mam zrobić? – zapytał Virgil Wacker. – Mnie przeraża poezja.
Virgil – o rudych lokach i w kurtce baseballowej z zielonej satyny – był w tym roku klasowym błaznem. Jim obdarzył go pobłażliwym uśmiechem i powiedział:
– Zadaj sobie pytanie, czego boisz się bardziej… poezji czy dwugodzinnego opróżniania koszy na śmieci po lekcjach.
– Aha, już kumam – odparł Virgil i chwycił za długopis. Jim powoli przeszedł na tył klasy, gdzie siedział Rafael.
Chłopak układał długopisy i ołówki w elegancki, ukośny wzór.
– Skąd tyle wiesz o fobiach? – zapytał go Jim. – Nauczyłem się tego od dziadka.
– Był może lekarzem? Rafael pokręcił głową.
– Był zwykłym człowiekiem, to wystarczy. Ale nauczył mnie wszystkiego o strachu; i nauczył mnie, jak go przezwyciężyć.
– Naprawdę? Na czym polegał jego sekret?
Rafael wzruszył ramionami, lecz nie odpowiedział, jak gdyby sam ten gest wystarczał za odpowiedź.
– Cóż… to bardzo interesujące, Rafael – powiedział Jim. – Może powinieneś nauczyć Sandrę, jak ma przestać bać się pająków.
Rafael podniósł wzrok w jego stronę.
– No, nie wiem, panie Rook. Jeżeli nie czuje się żadnego strachu, czasami to bywa niebezpieczne.
Rod odwrócił się ze swego miejsca.
– Zgadza się. Bycie mądralą też bywa niebezpieczne, wiesz?
– Rod! – zawołał Jim. – Ile słów już napisałeś?
– Dwa, proszę pana. „Czwartek" i „kochana".
– Świetny początek, Rod. Nie trać rozpędu.
Podczas przedpołudniowej przerwy Jim pojechał do Benedict Canyon w sprawie kupna samochodu. Wciąż jeszcze szalał za swoim rebelem SST rocznik 1969, pomalowanym na oryginalny, jadowicie pomarańczowy kolor, lecz ten przez ostatni miesiąc psuł się już czterokrotnie – raz na środku autostrady San Diego podczas wieczornego natężenia ruchu. Rusty Untermeyer, właściciel warsztatu samochodowego w West Grove, przez pięć minut bez słowa zaglądał pod maskę, kręcąc z niedowierzaniem głową.
Читать дальше