Błagalny niczym dzwon w poranek świąteczny
Do modłów nawoływał jego jęk wszeteczny.
Droga pięła się coraz wyżej, zwężając się jednocześnie. Opony lincolna piszczały przeciągle, gdy Jim brał jeden zakręt za drugim. W końcu ponad drzewami ujrzał pomalowaną na biało dzwonnicę. Potem pokryty czerwoną dachówką dach, wkrótce minął też znak z napisem Santa Ysabel. Misję otaczał wysoki, bielony wapnem mur, a tuż przed wrotami z kutego żelaza stał niebieski autobus z West Grove. Był pusty.
Jim wyhamował z poślizgiem i wyskoczył z lincolna. Tu na wzgórzach nocne powietrze było zauważalnie chłodniejsze niż w Venice. Jim przebiegł przez otwartą bramę i oliwkowy gaj otaczający misję. Jedynym źródłem światła były reflektory oświetlające mury misji – w ich blasku drzewa oliwne wyglądały jak sękate upiory kryjące się w mroku.
Pośpiesznie wbiegł po schodach i otworzył ciężkie dębowe drzwi. Wewnątrz kaplicy było tak oślepiająco jasno, że Jim musiał osłonić oczy. Setki i setki świec pięły się rzędami po obu stronach ołtarza. Inne ustawione były wzdłuż bocznych ścian; ich płomienie pochyliły się i zatańczyły na wietrze wdzierającym się przez drzwi, które otworzył Jim.
Uczniowie z drugiej klasy specjalnej zgromadzeni byli tuż przed ołtarzem. Wszyscy klęczeli pogrążeni w modlitwie – nawet shintoista David Pyonghwa. A więc Rafael oczyścił ich wszystkich i oto czekali teraz bez strachu, gotowi na spotkanie śmierci, niczym rytualne ofiary Majów.
W pierwszej ławce klęczała Susan odziana w suknię z czarnej koronki. Jej głowę spowijał czarny koronkowy welon. Przy ołtarzu Rafael Diaz wymachiwał ostro kopcącym kadzidłem.
On także odziany był na czarno, z jego szyi zwisał masywny czarny krzyż.
Jim powoli przeszedł podłogą wykładaną w czerwono-białą szachownicę. Ze ścian obserwowały go gipsowe posągi – San Paolo, San Bernardino, Santa Ana, Santa Ysabel – pomalowane i pokryte pozłotą, o smutnych, ślepych oczach. Jim posyłał każdemu z mijanych uczniów znaczące spojrzenie, oni zaś po kolei podnosili wzrok i spoglądali na niego. Znali go wystarczająco dobrze, by wiedzieć, że nie jest wcale zachwycony tym, co widzi. Domyślali się też z jego rozczochranych włosów i przykurzonej odzieży, że nie było mu łatwo tutaj dotrzeć.
Zatrzymał się przy pierwszym rzędzie ławek. Rafael Diaz nie ruszał się z miejsca, z uśmiechem kołysząc kadzielnicą. Dym kadzidła gęstniał z każdą chwilą, wypełniając kaplicę ostrą wonią przypraw i śmierci. Jim odwrócił się do Susan. Jej twarz skrywał welon, nie podniosła też wzroku.
– Wiedziałaś, że tego nie chcę, prawda? To dlatego się rozłączyłaś?
Kot niegdyś noszący imię Tibbles wynurzył się spod jej sukni i zmierzył go pełnym nie skrywanej wrogości spojrzeniem.
– Wiedziałaś, że nie chcę tego – powtórzył Jim. Tak – szepnęła Susan, nie podnosząc głowy. Jim podszedł do ołtarza.
– W porządku, Rafael, czy jak się naprawdę nazywasz. Wszystko skończone. Nie będzie żadnych egzorcyzmów ani dzisiaj, ani kiedykolwiek. Wszystko skończone.
– Muszę przyznać, że pański widok jest dla mnie zaskoczeniem – powiedział Rafael, nie przestając się uśmiechać. – Myślałem, że odszedł pan od nas na dobre.
– Myślałeś, że możesz napuścić na mnie Lęk i w ten sposób się mnie pozbyć? Nic z tego, przyjacielu. Miałem po swojej stronie coś, czego nie ma żaden z tych twoich akolitów. Bałem się go, i to bardzo. I dlatego nie stałem w miejscu, czekając, aż przerobi mnie na świeży tatar. I powiem ci coś jeszcze, twój Lęk sprawił, że stawiłem czoło największe] fobii mego życia lękowi wysokości. Żeby go pokonać, nie potrzebowałem ani ciebie, ani psychiatry, ani nikogo innego. Rozumiesz, co do ciebie mówię? Pokonałem go sam, ponieważ musiałem. Zajrzałem do swego wnętrza i znalazłem tam siłę, opanowanie i spokój. Tak walczy się ze strachem! Nie magią Majów, medytacją czy innymi bredniami!
– Odprawiamy tu egzorcyzm, panie Rook – oświadczył spokojnie Rafael. – Udało się panu raz umknąć przed Lękiem, lecz on wkrótce powróci. Przemieszcza się wraz z wiatrem, jak wszystkie lęki.
– Ty jednak wcale nie zamierzasz go przegnać, prawda? Chcesz dać mu to, czego pragnie – odwrócił się do zgromadzonych uczniów i powiedział: – Dusze! Oto na czym mu zależy! Pragnie porwać wasze dusze do świata umarłych. Do piekła, jeśli wolicie to słowo. Możecie uznać mnie za szalonego, ale to właśnie się stanie, jeżeli tu zostaniecie. To stanie się z wami wszystkimi – przerwał na chwilę. – Posłuchajcie. Chcę, żebyście natychmiast wstali i wyszli bez marudzenia. Po prostu wstańcie ze swoich miejsc i ruszajcie do wyjścia. Idźcie prosto do autobusu. Niech to wszystko skończy się dobrze, jasne?
Dean podniósł rękę.
– A co z egzorcyzmem, proszę pana? Czy on nas nie uratuje?
Jim chwycił Rafaela za ramię i uśmiechnął się do niego.
– Tylko jedno może was uratować, Dean. Trzeba jak najszybciej przerwać ten tak zwany egzorcyzm i wracać do domu. Rafael już odebrał wam coś bardzo cennego, wasz strach. Nie pozwólcie mu zabrać nic więcej.
– Dlaczego zabrania im pan zadecydować samodzielnie, panie Rook? – zapytał Rafael. – Wiedzą, który z nas uczynił ich silniejszymi i pewniejszymi siebie. Pan powtarza im, że dzięki językowi staną się wolni. Myślę, że już się przekonali, jakie to kłamstwo. Język nie uczyni ich wolnymi; zmusi ich do myślenia pańskimi kategoriami, do robienia tego, co pan. To brak lęku uczyni ich wolnymi, panie Rook, a nie poezja.
– Od tej chwili jesteś zawieszony w prawach ucznia powiedział Jim. – Rano porozmawiam z doktorem Ehrlichmanem. Pozostali marsz do autobusu.
Rafael wybuchnął śmiechem.
– Zawieszony w prawach ucznia? Za kogo mnie pan bierze, panie Rook? Za co mnie pan bierze?
– Mam nadzieję, że jesteś zwykłym uczniem, który wpakował się w coś, nad czym nie jest w stanie zapanować.
– Nie może mnie pan zawiesić, panie Rook. Niema pan nade mną żadnej władzy.
Na oczach Jima twarz Rafaela uległa zmianie. Jego ładne rysy rozpłynęły się i przez jeden bolesny moment Jim ujrzał go takim, jakim był naprawdę – chudą, pożółkłą istotą o ostrych, wysokich kościach policzkowych i oczach zimniej szych niż lód.
– Nie należę do tego świata. Jestem panem Mictlampy, krainy umarłych. Jestem Xipe Totec i nie zamierzam stąd odejść bez dusz, po które przybyłem.
– Obawiam się, że najpierw będziesz musiał mnie zabić.
– Już raz próbowałem, panie Rook, spróbuję ponownie i zamierzam odnieść sukces.
– Ale dlaczego te dzieci? Co one zrobiły?
– Nie chodzi o to, co one zrobiły, panie Rook, lecz o to, co pan zrobił! Stworzył pan z nich ściśle ze sobą zżytą grupę, złączoną głębokimi uczuciami. To coś bardzo rzadkiego w dzisiejszych czasach. Dlatego Majowie wybierali na ofiary drużyny piłkarskie. Byli tak związani ze sobą emocjonalnie, że po rytuale oczyszczenia ich strachy nie oddaliły się w niebyt… złączyły się w Lęk. Lęk umożliwi mi złożenie ich w ofierze, tak jak życzy sobie tego Micantecutli, mój pan, i zabranie ich dusz do świata umarłych.
– A gdybym powiedział ci, że nie wierzę w twój świat umarłych? – zaatakował go Jim. – A gdybym powiedział, że uważam cię jedynie za świrniętego mordercę?
– Akurat pan powinien to wiedzieć najlepiej – uśmiechnął się Rafael, wypuszczając z kadzielnicy gęstą chmurę dymu. – Proszę się odwrócić, a zaraz panu udowodnię.
Jim zawahał się przez moment, lecz kiedy Rafael skinął zachęcająco głową, odwrócił się. Susan wciąż siedziała z twarzą całkowicie zasłoniętą czarnym welonem. Kot niegdyś noszący imię Tibbles przycupnął na ławce obok niej z szeroko otwartymi oczyma i zjeżonym futrem. Jim powoli podszedł do Susan i zapytał:
Читать дальше