– Czy widziałaś wcześniej kota jedzącego toful – zapytał Jim.
– Miałam kiedyś papużkę, która jadła kawior. Nieco po dziewiątej Susan oznajmiła, że jest zmęczona, i poszła do łóżka. Jim nawet nie był w stanie myśleć o śnie. Spróbował obejrzeć odcinek Millenium, ale nie miał zbyt wygórowanej opinii o doświadczeniach okultystycznych głównego bohatera, który widywał obrazy przeszłych mordów. Powinien obejrzeć sobie martwą kobietę powracającą do życia na jego oczach. Powinien przyjrzeć się mrocznemu tajfunowi utworzonemu wyłącznie z ludzkich lęków.
Otworzył puszkę piwa, lecz po pierwszym łyku stracił na nie ochotę. Musiał z kimś porozmawiać. Zastukał do drzwi sypialni, by sprawdzić, czy Susan już śpi, lecz nie był w stanie jej obudzić, choć miała szeroko otwarte oczy. Tibbles ziewnął i odwrócił się na drugi bok.
Jim zdjął wygnieciony płócienny płaszcz z drzwi do łazienki, włożył go i wyszedł z mieszkania tak cicho, jak potrafił. Mijając drzwi Myrlina Buffielda dostrzegł, jak rozchylają się listewki żaluzji, a w szparze pojawia się para wścibskich oczu. Posłał Myrlinowi szeroki, obleśny uśmiech… listewki z trzaskiem wróciły na miejsce.
Pojechał do baru Marty'ego na Dell Avenue. Lokal był mały, zadymiony i zatłoczony, pełno w nim było malarzy, pisarzy i statystów filmowych, jak również dojrzałych, acz pięknych kobiet. Nie było to miejsce, w którym należało się pokazywać, nie teraz, lecz Jim odwiedzał je od lat i wiedział, ze zawsze spotka tam kogoś znajomego i znajdzie okazję do odbycia ciekawej, intelektualnej dyskusji.
Usiadł przy stole w kącie baru, pod wielkim freskiem ukazującym Afrodytę na łyżwowrotkach, namalowanym w stylu Botticellego. Niemalże natychmiast dołączyła do niego wysoka kobieta w obcisłej purpurowej sukni i o jaskrawo ufarbowanych włosach.
Cześć, Joyce – powitał ją. – Co nowego w branży ceramicznej?
– Śmierdzi – stwierdziła, zapalając papierosa. – Rozważam odpuszczenie sobie tej zabawy i zajęcie się na poważnie tańcem brzucha.
Jim zamówił sobie tequila sunrise i wtedy zjawił się kolejny stary znajomy, niski, krępy Meksykanin w koszuli przywodzącej na myśl wybuch w mieszalni farb. Przysiadł się do nich i przyjaźnie klepnął Jima w udo.
– Jim! Jakie wieści z fabryki ćwoków?
– Hej, Emilio. Ile razy mam ci powtarzać, byś nie nazywał moich dzieciaków ćwokami? Mają szczególne potrzeby, to wszystko.
– Zgadza się. A szczególnie potrzebują mózgów.
– Emilio…
– Daj spokój, Jim, to tylko żarty. Każdy, kto uważa twoich dzieciaków za ćwoków, sam jest ćwokiem. Wiem, jak bardzo się starają, i wiem, ile robisz, żeby im pomóc. Parę dni temu spotkałem Marię Fernandez. Przypominasz sobie jej syna Fidela? Osiemnaście lat, a nie umiał nawet przeczytać komiksu. Teraz pracuje w Urzędzie Imigracyjnym. Wszystko dzięki tobie. – Pociągnął piwa, piana oblepiła jego gęste, czarne wąsy. – Jesteś wyjątkowy, Jim. Nie daj sobie wmówić czegoś innego.
– Urodziłeś się na Jukatanie, prawda? – zapytał Jim.
– Jasne. W Progreso. Chcesz, żebym zaśpiewał ci piosenkę o kobiecie, która straciła swego mężczyznę w bójce na noże w Progreso? Idzie to jakoś tak…
– Dzięki, Emilio, kiedy indziej. Zastanawiałem się tylko, co wiesz o Majach.
– O Majach? Majowie wymarli jakieś sześć miesięcy przed moim urodzeniem. No, raczej sześć wieków.
– Posłuchaj, Emilio, staram się prowadzić poważną rozmowę. Próbuję dowiedzieć się czegoś o rytuale Majów, o rytuale, który przegania z człowieka wszystkie lęki. No, wiesz, oczyszcza z nich ciało, tak że poddany mu człowiek niczego się już nie boi.
Emilio rozsiadł się wygodniej. Z grającej szafy dobiegały dźwięki Dziewczyny z Ipanemy.
– Słyszałem o takich sprawach, owszem. Ale to jak voodoo. Nigdy nie wiesz, czy to prawda, czy ktoś wciska ci kit, żeby cię przestraszyć.
Jim pomyślał sobie o drugiej części cytatu z Bacona: o ludziach i śmierci, o dzieciach i mroku. Ten drugi rodzaj strachu rozwija się podobnie jak naturalny dziecięcy strach pod wpływem opowieści. Sięgnął do kieszeni i wyjął z niej onyksowe paciorki, które znalazł na trawie. Co możesz o tym powiedzieć?
– Są takie ładne – stwierdziła Joyce. – Byłby z nich uroczy naszyjnik, prawda?
– Były naszyjnikiem – poinformował ją Jim. – Hmm, jego częścią.
Emilio wziął jeden z paciorków w palce i obrócił go w zamyśleniu.
– Wiem, co to jest. Moja babka nosiła coś takiego. To naszyjnik służący do przywoływania duchów.
– Co przez to rozumiesz?
– Kiedy mój dziadek zmarł, pragnęła, by jego duch powrócił z krainy umarłych i rozmawiał z nią. Wiesz, byli małżeństwem przez czterdzieści trzy lata i nie chciała czuć się tak, jakby utraciła go na zawsze. Kupiła więc jeden z tych naszyjników i nosiła go przez cały czas. Wszędzie można je kupić… zwłaszcza w Dzień Zmarłych, razem z czaszkami z cukru. Powiedziała mi, że przyciągał duchy z krainy cieni; była pewna, że któregoś dnia przyprowadzi do niej mojego dziadka.
I wrócił? – zapytała Joyce, wydmuchując dym.
Nie wiem. Babka umarła sześć miesięcy później. Jim odebrał od niego paciorek.
Odniosłem wrażenie, że to raczej jakiś rodzaj ochrony przed złymi duchami.
Ochrony? O ile wiem, nie. Gdybyś nałożył naszyjnik z paciorków takich jak ten, dałbyś im znak, że chcesz, by po ciebie przyszły i cię zabrały.
– Jesteś tego pewien?
– Hej, nie udaję eksperta. Ale moja babka nosiła laki naszyjnik, bo chciała, by dziadek powrócił ze świata duchów i zabrał ją ze sobą.
– Gdyby mój mąż powrócił z krainy umarłych, zabiłabym go – stwierdziła lakonicznie Joyce.
– A te inskrypcje? – zapytał Jim. – Orientujesz się, co mogą oznaczać?
Emilio pokręcił głową.
– Powiedziałem ci wszystko, co wiem. Ale jeżeli naprawdę cię to interesuje, powinieneś pogadać z moim starym kumplem Porfiriem. Kiedyś był profesorem prekolumbistyki na Uniwersytecie Kalifornijskim w San Diego.
– Z przyjemnością. Masz jego numer?
– Pewnie – odparł Emilio. Sięgnął po maleńki wytarty notes z adresami, a potem długo szukał okularów. -Proszę bardzo… wybierasz zero-zero-pięćdziesiąt dwa-dziewięćset osiemdziesiąt jeden, a potem ten numer.
– Zero-zero-pięćdziesiąt dwa-dziewięćset osiemdziesiąt jeden? Gdzie to, cholera, jest?
– W Campeche, w Meksyku. Wrócił tam po przejściu na emeryturę.
Jim zapisał sobie podany przez Emilia numer.
– Dobra… spróbuję.
– Polubisz go… to naprawdę fajny facet. Zawieź mu butelkę tequilli, jeśli polecisz go odwiedzić, ale bez względu na to, co się stanie, nie stawaj z nim do zawodów w piciu.
Jim jeszcze przez pół godziny rozmawiał z Joyce i Emiliem. Potem wyszedł od Marty'ego i wrócił do domu garbatymi mostkami wzdłuż Dell Avenue, stanowiącymi jedną z nielicznych pozostałości czasów, gdy kalifornijskie Venice naprawdę przypominało włoską Wenecję, włącznie z kanałami, arkadowymi placami i dwudziestoma czterema gondolami z importu.
Był głęboko poruszony i nawet po dotarciu pod dom przez kolejne dziesięć minut siedział zamyślony w samochodzie. Wyciągnął jeden z onyksowych paciorków i przyjrzał mu się uważnie. Coś tu było bardzo nie w porządku. Jeżeli te naszyjniki przyciągały duchy, a nie odpędzały ich, Rafael wcale nie starał się ochronić swoich kolegów. Wręcz przeciwnie: czynił z nich przynętę.
W końcu wszedł do mieszkania. Susan wciąż jeszcze leżała w łóżku, w tej samej pozycji, w jakiej ją zostawił. Wrócił do salonu, usiadł na kanapie i zdjął buty. Spróbował ułożyć się w wygodnej pozycji, ale nie był w stanie zasnąć. Bez przerwy myślał o słowach Emilia: „…dałbyś im znak, że chcesz, by po ciebie przyszły i cię zabrały".
Читать дальше