Rafael odsunął się wreszcie od ściany.
– Proszę pana – powiedział – nie powinien pan pozwolić tej pani mówić dalej. Fynie nie żyje, wszyscy jesteśmy wstrząśnięci. Ona nie musi tego jeszcze pogarszać swoim bełkotem.
– Bełkotem? – zaprotestował Jim. – A David? Widziałeś co wydarzyło się w szpitalu. Jak możesz negować to, że strach ma dosyć siły, by wyrządzić ludziom krzywdę?
Rafael pokręcił głową.
– To, co przydarzyło się Davidowi, stało się tylko dlatego, że przerwał pan oczyszczający rytuał. Jego strach nie mógł się oswobodzić, więc skierował się przeciw niemu. Kiedy mu się to wreszcie udało, w szpitalu, ucierpiało przy tym paru ludzi, przyznaję. Strach ma pewną moc, owszem. Może rozedrzeć na strzępy, jeśli się nie wie, jak nad nim zapanować. Ale raz przegnany, odchodzi na zawsze. Rozpływa się, już nigdy więcej nie powraca.
Przerwał, by rozejrzeć się po klasie; Jim niemal namacalnie wyczuwał poparcie dla jego słów.
– Te opowieści o różnych strachach łączących się i zabijających ludzi… niech sobie to pani odpuści, czas wrócić do rzeczywistości.
– Powiedziałam wam prawdę – sprzeciwiła się Susan. – Sam powinieneś o tym wiedzieć. Pełno tego we wszelakich prekolumbijskich mitach.
Rafael posłał jej pobłażliwy, ale obraźliwy uśmiech.
– Wyczytała pani to wszystko w książkach o magii Majów, zgadza się?
– Jestem geografem. Muszę poznać kulturę innych ludów, zanim zacznę pytać o plony z hektara i deficyt narodowy.
– Ach, geografem? A pani zdaniem, jako geografa, co się tu dzieje?
– Rafael – skarcił go Jim. – Susan jest naszym gościem. Zdobądźmy się na odrobinę uprzejmości, dobrze?
Susan powiedziała tylko:
– Nie szkodzi. Doskonale wiem, co się tu dzieje. Zaryzykowałabym stwierdzenie, że dokonuje się tutaj jakaś starożytna zemsta. Wyrównywane są bardzo stare porachunki. I powiedziałabym też, że pan, panie Diaz, znajduje się w samym centrum wydarzeń.
– A w jaki sposób pani do tego doszła? Jestem uzdrowicielem, Susan, to wszystko. Dotykam ludzi, wypowiadam parę słów, nic więcej.
– Ale wiesz, dokąd odchodzą ich lęki, prawda? Wiesz, co się z nimi dzieje? Nie rozpływają się, prawda? Nie znikają?
– Kto wie? – Rafael wzruszył ramionami. – Skoro opuścił już umysł ucznia, nieważne, co się dzieje potem.
– Jeżeli powraca i rozdziera tego ucznia na strzępy, myślę, że powinno to zacząć cię obchodzić, czyż nie?
Sandra uniosła rękę.
– Chcę coś powiedzieć, proszę pana. Odkąd Rafael przegnał moją fobię, czuję się znacznie lepiej. Nie chce mi się wierzyć, żeby pozwolił, by któremuś z nas przytrafiło się coś złego.
– Właśnie – dodała Jane.
– Dobrze… – stwierdził Jim – zakończmy na tym tę dyskusję, zgoda? Nie dowiemy się, co naprawdę przydarzyło się Fynie, dopóki policja nie zakończy dochodzenia, i chciałbym, żebyście pomogli jej na tyle, na ile będziecie mogli.
Rafael podniósł dłoń.
– Susan, nie chciałem pani okazywać braku szacunku. Ale postarajmy się utrzymać wyobraźnię na wodzy, dobrze?
– Cóż, będziemy musieli do tego wrócić – rzekł Jim. – A na razie chciałbym, żebyście dzisiaj wszyscy napisali krótki list kondolencyjny do państwa McFeagh. Postarajcie się im opowiedzieć, co znaczyła dla was Fynie. Spróbujcie napisać taki list, do którego chcieliby wracać w przyszłości, by zapamiętać, jaką osobą naprawdę była.
Charlene zaczęła szlochać. Jim podszedł do niej i objął ją ramieniem.
– Coś ci powiem, Charlene… Fynie jest teraz szczęśliwa, spokojna i cicha, i zadowolona.
Dziewczyna otarła łzy dłonią. __ Skąd pan to wie? – zapytała.
– Usłyszałem to bezpośrednio, Charlene – zerknął na Susan – od kogoś, kto się na tym zna.
Przez cały ranek porucznik Harris wywoływał z klasy Jima jednego ucznia za drugim i wypytywał ich szczegółowo. Prowadzenie normalnych zajęć w sytuacji, kiedy co pięć, dziesięć minut trzeba było robić przerwę, okazało się niemożliwością, więc Jim rozmawiał z nimi o smutku i nagłości śmierci, starając się im pomóc w zaakceptowaniu tego, co stało się z Fynie.
Popłynęło wiele łez, nawet chłopcy nie kryli się z płaczem. Jedynie Rafael siedział obojętny na swym opartym o ścianę krześle. Jim odczytał im parę chwytających za serce fragmentów z pamiętników Walta Whitmana z czasów wojny secesyjnej. „Lekarz mówi, że muszę dziś umrzeć… -napisał w swym pamiętniku jakiś młody oficer. -Ach, tak młodo!".
Czytając myślał nieustannie o informacji na ekranie telewizora Valerie, o buntownikach, którzy poszli do ataku pod Gettysburgiem, i znikomej liczbie tych, co przetrwali szarżę.
– Z przeżytej tragedii nie sposób się otrząsnąć – powiedział. – Można jedynie nauczyć się z nią żyć.
W porze lunchu usiadł wraz z Susan na ławce w cieniu drzew. Wiał lekki wiatr, szeleszcząc liśćmi. Nieopodal siedział Dean Krauss, razem z Charlene i Leslie. Rozmawiali cicho na osobności, z pochylonymi głowami. Dean machinalnie zrywał źdźbła trawy.
Niedopasowani – zauważył Jim.
– Ta trójka?
– Żadne z nich nie jest głupie, a dla mnie zrobiliby wszystko… wszystko. Ale Dean pochodzi z bardzo trudnej rodziny, Lcslie nie ma za grosz wiary w siebie, a Charlene zdaje się myśleć, że jej waga pozbawia ją miana istoty ludzkiej. Parę dni temu pożyczyła mi swój pamiętnik. Chyba chciała w ten sposób pokazać, że jest prawdziwą osobą. Taki list w butelce. Na pomoc, jestem więźniem ciała z nadwagą!
– A jak sobie radzisz z tymi niedopasowanymi?
– Nie robię niczego szczególnego. Traktuję ich jak przeciętnych uczniów, to wszystko. Nie, nieprawda. Traktuję ich jak lepszych od przeciętnych uczniów. Zmuszam ich do czytania tekstów, do których nikt ich jeszcze nie zachęcał. Carl Sandburg, Ogden Nash, Lawrence Ferlinghetti. Potem każę im pisać prace, jakich nikt jeszcze nie kazał im napisać. Ale jestem przy tym surowy. Nie uznaję niepoprawnej gramatyki, a dyktanda mamy trzy razy w tygodniu. Jak się pisze „rzeżucha"? Uczysz geografii… Jak się pisze „Popocatepetl"?
Uśmiech Susan zbladł nieco.
– Popocatepetl – powtórzyła, prawie jakby zapomniała, co to słowo oznacza.
– Może powinnaś dołączyć do mojej klasy na resztę semestru – uśmiechnął się do niej Jim.
– Nie zapominaj, że nie jestem taka jak niegdyś.
– Racja, przepraszam – powiedział, ujmując jej dłoń. – Ale chyba wciąż mnie lubisz, co? Wciąż jeszcze coś czujesz?
Sama nie wiem, co czuję. Może… oddalenie, skoro już pytasz. Czuję się tak, jakby mnie tu nie było.
Jim nie wiedział, co na to odpowiedzieć. Nie puszczał jej dłoni i wtedy nagle zobaczył, jak dęby po drugiej stronie trawnika szarpią się i przyginają niczym pod uderzeniem gwałtownego podmuchu wiatru. A przecież w miejscu, w którym siedzieli, wyczuwalna była jedynie lekka bryza. Dęby zachwiały się ponownie, obsypując trawę chmurą liści, tak jakby drzewa nieoczekiwanie eksplodowały.
– Coś się dzieje – powiedział Jim wstając.
– Niczego nie widzę – Susan okręciła się w miejscu. – Co?
– Tam, wśród dębów. Coś tam jest.
– Niczego tam nie ma, Jim. To tylko wiatr.
W tej samej wszakże chwili spod drzew wynurzył się cień. Ruszył przez trawnik zadziwiająco elastycznym, nierównym krokiem, niczym cień poważnie okulawionego człowieka. Tyle że był znacznie większy od człowieka. Mimo przygarbionych pleców miałby trudności z wejściem do klasy Jima bez dotykania sufitu. Jim chyba widział ręce, lecz cień był tak ciemny, tak mroczny, że niemożliwe było stwierdzenie, jak naprawdę wygląda. Jim miał wrażenie, że cień ten wchłania raczej, niż odbija światło.
Читать дальше