– O mój Boże – przeraził się. – Miałaś rację. To Lęk.
– Gdzie? Co? O czym ty mówisz?
Cień podążał przez trawę ku Leslie, Deanowi i Charlene. Jego ramiona wirowały niczym skrzydła wiatraka, Jim był pewien, że słyszy ostre zgrzyt-zgrzyt uderzających o siebie pazurów.
– Kieruje się wprost na nich! – zawołał. – Dean! Charlene! Leslie! Wstańcie, uciekajcie! Na miłość boską, uciekajcie!
Cała trójka przerwała rozmowę, odwróciła głowy i spojrzała na niego, mrugając ze zdziwieniem.
– Co to jest, Jim? – zapytała Susan. – Powiedz mi! Co widzisz?
Lecz Jim już biegł w dół stoku, wściekle wymachując rękoma.
– Uciekajcie! Wynoście się stąd! Tędy! Natychmiast!
Dean i Leslie podnieśli się z ziemi i podali ręce Charlene, by pomóc jej wstać. Robili to jednak boleśnie wolno, a cień był nie dalej niż na jedną długość sali lekcyjnej, podskakując groteskowo na niekształtnych nogach.
– Ruszajcie! – wrzasnął Jim. – Wynoście się stamtąd i nie zatrzymujcie się!
Charlene wciąż jeszcze w zwolnionym tempie podnosiła się z ziemi. Miała na sobie nowy różowy dres i najwyraźniej nie chciała pobrudzić sobie kolan trawą.
– Szybciej! – ryknął na nią Jim bliski apopleksji.
Dziewczyna na wpół odwróciła się, jakby wyczuwając rozpędzoną istotę za swymi plecami, lecz nie było po niej widać strachu ani paniki, na jej twarzy malowała się jedynie pulchna, różowa beztroska.
Jim zbiegał po stoku tak szybko, jak nigdy w życiu. Wpadł na Charlene – miał wrażenie, że zderzył się z bokserskim workiem treningowym. Dziewczyna przewróciła się i potoczyła w dół zbocza, Jim zaś turlał się za nią. Jednocześnie poczuł uderzenie w ramię; było to coś tak twardego, chropawego i ciężkiego jak betonowy blok.
Zatrzymali się u stóp stoku, Charlene łapała oddech szeroko otwartymi ustami. Leżała na plecach, brzuch wylewał się jej spod dresu, małe białe tenisówki wierzgały w powietrzu. Jim pozbierał się z trawy i chwycił ją za ręce. – Charlene, wstawaj! Posłuchaj mnie, musisz wstać! Na szczycie pagórka ujrzał zawracający cień. Przez moment słońce przeświecało przezeń, zamieniając dymne zawirowania w swego rodzaju twarz, potem następną i jeszcze jedną. Jim w całym swoim życiu nie był tak przerażony. Wiedział, na co patrzy – na twarze zbiorowego strachu. Najgorsze lęki, jakie kiedykolwiek prześladowały ludzką rasę, ukształtowane w jedną formę. I ich zamiarem było rozerwanie go na kawałeczki. – Charlene! Musisz wstać!
Lecz Charlene dalej sapała, jęczała i kopała powietrze, nie zamierzając się ruszyć. Ważyła chyba dwieście siedemdziesiąt funtów i Jim po prostu nie był w stanie jej dźwignąć.
– Dziewczyno, na miłość boską, grozi nam śmierć!
– Ja nie… nie rozumiem – wydyszała Charlene.
Jim raz jeszcze złapał ją za nadgarstki, próbując podnieść.
– Charlene, musisz mi zaufać. Wiesz, że widzę rzeczy, których nie widzą inni. Coś nas goni, tu i teraz, i jest to ta sama istota, która zabiła Fynie. Tak więc, proszę cię, Charlene, wstawaj z ziemi i biegnij tak szybko, jak potrafisz!
– Nie mogę, proszę pana…
Utworzony z cienia Lęk był już w połowie zbocza, niemalże wprost nad nimi. Dostrzegał go tylko Jim, lecz na swej drodze poruszał trawę, wyciskając w niej spiralne wzory, przypominające angielskie kręgi w zbożu. Jim widział dziesiątki bladych, wpatrzonych w siebie oczu, falujących na utkanej z dymu głowie, ściągnięte wargi odsłaniające rzędy krzywych kłów.
Gdy Lęk był już blisko, Jim poczuł nagłe uderzenie wiatru, silnego niczym huragan, a jednocześnie bezdźwięcznego. W mgnieniu oka zmierzwił mu włosy, krawat owinął się wokół szyi.
– Charlene! – ryknął. – Musimy się stąd natychmiast wynieść!
Charlene chwyciła Jima za rękaw i zdołała wstać. Lecz zamiast rzucić się do ucieczki, po prostu stanęła w miejscu, z zaróżowionymi policzkami i z błogim, pustym uśmiechem na twarzy.
– Co z tobą, Charlene? – krzyknął Jim. – Co, do cholery, się z tobą dzieje? Uciekaj!
Ona jednak pokręciła głową.
– Nic się ze mną nie dzieje, proszę pana. Zupełnie niczego się nie boję.
Jim nie wiedział, co powiedzieć. Lęk gnał ku nim, był zaledwie dziesięć stóp od nich i musiała wyczuwać jego bliskość. A jednak wcale się nie bała. Była jak ślepa dziewczyna z demonicznego tarota, pogrążona w błogiej nieświadomości tego, że śmierć uderzy szybciej niż jej serce.
– Uciekaj! – zaryczał na nią Jim. – Nie pytaj dlaczego, Charlene. Po prostu uciekaj!
Charlene postawiła trzy czy cztery ciężkie kroki, lecz zaraz zatrzymała się, kręcąc głową. W porywie desperacji Jim chwycił ją za kołnierz dresu, starając się zmusić do biegu, lecz dziewczyna przy każdym kroku zapierała się nogami o podłoże. Było za późno. Jim obejrzał się – Lęk znajdował się bezpośrednio za nimi, jego dech targał mu włosy, wysuszał spojówki.
– Padnij! – rozkazał, usiłując zmusić ją do przypadnięcia do ziemi. Jego palce zahaczyły o naszyjnik i zerwały go, paciorki rozsypały się dookoła nich. Zielone onyksowe paciorki, jak te z naszyjników Davida i Fynie.
Charlene wywróciła się na trawę, Jim padł na nią. Zabierz mnie, pomyślał wiedząc, że w idiotyczny sposób przypomina teraz ojca Karrasa z Egzorcysty. Ale Charlene była taka młoda i niedoświadczona, miała przed sobą całe życie, nie wiedziała jeszcze nawet, co znaczy miłość.
Jim zacisnął oczy, napinając mięśnie grzbietu i czekając na cios, który przerwie mu rdzeń kręgowy. Charlene szamotała się pod nim, lecz nie pozwalał jej wstać.
– Proszę pana – protestowała – nie bardzo wiem, co pan robi!
Czekał i czekał, napinając całe ciało, lecz nic się nie wydarzyło, żadnych ciosów, pazurów, rozdzierania na strzępy. Bardzo ostrożnie uniósł głowę, spodziewając się, że w każdej sekundzie ją utraci. Lecz Lęk zniknął. Wiatr ucichł, słyszał jedynie odległy szmer ruchu ulicznego i tupot stóp.
Usiadł, potem pomógł usiąść Charlene.
– Proszę pana? – spojrzała na niego ogłupiała.
– Coś próbowało nas zaatakować, Charlene. Nie widziałaś tego, ale ja tak.
– Coś tu było, proszę pana. Wiem, czułam to.
– I nie bałaś się. Pokręciła głową.
– Nie, ani trochę. – Rozejrzała się, jak gdyby wciąż spodziewała się ujrzeć Lęk stojący tuż obok niej. – Dzięki niemu czułam się chciana.
Ciebie to coś chciało na pewno. Wierz mi, Charlene, chciało ciebie.
Zjawił się Rafael, w ciemnych okularach i długiej, trzepoczącej czarnej koszuli, a za nim Dolly Ausgarde, również w czarnej koszulce i najciaśniejszych czarnych dżinsach, jakie kiedykolwiek wymyślono, oraz Mikę DiLucca. Susan także zbiegła po stoku.
– Czy to było „to"? – zapytała.
– Tak – skinął głową. – Było olbrzymie. Wyglądało jak wszystko, czego się kiedykolwiek bałaś, zgniecione w jedną formę.
– Ale odeszło. Dlaczego odeszło?
– Nie wiem. – Jim strzepnął trawę z koszuli. – Po prostu cieszę się, że odeszło.
– Nic ci się chyba nie stało?
– Rano wyjdzie mi parę sińców, ale nic gorszego. Spojrzał na Rafaela. Chłopak przykląkł na jedno kolano na trawie, przesuwając dłonią wokół wygnieceń, jak gdyby czegoś szukał dotykiem.
– Rafael! – zawołał Jim, lecz ten w pierwszej chwili nawet nie zareagował.
– Tylko spójrz na siebie, Charlene! – paplała zaaferowana Dolly. – Co ty wyprawiałaś? – Przygładziła skłębione dziko włosy Charlene i wyprostowała jej dres. – Będę musiała ci pożyczyć lakieru do włosów.
Читать дальше