O siódmej rano, po bezsennej nocy, zatelefonował pod numer Porfiria. Susan weszła do salonu świeża jak skowronek i zapytała go, czy chce kawy.
– Pewnie, poproszę.
– Bezkofeinową?
– Mam nadzieję, że żartujesz. Pochyliła się i pocałowała go w policzek.
– Do kogo dzwonisz tak wcześnie?
– Do kogoś, kto nie podnosi słuchawki.
Susan udała się do kuchni, podczas gdy telefon dzwonił i dzwonił. Ostatecznie jednak ktoś go odebrał i usłyszał głos starej kobiety.
– Que?
– O, dzień dobry. Usiłuję skomunikować się z panem Porfiriem.
– Senor Cardenas, si. Zaraz go poproszę.
Po długiej chwili do telefonu podszedł mężczyzna.
– Czym mogę panu służyć, senor?
– Przepraszam, że pana niepokoję, panie Cardenas. Nazywam się Jim Rook. Jestem przyjacielem Emilia Huerki.
– Emilia? To nie jest najlepsza rekomendacja. Co słychać u tego błazna?
– Ma się świetnie, dobrze sobie radzi. Powiedział mi, że od pana będę mógł uzyskać informacje o naszyjnikach przywołujących duchy, a także o ludziach, którzy pozbywają się swych lęków tylko po to, by przekonać się, że te same leki polują na nich i starają się ich uśmiercić.
Po drugiej stronie zapadło długie milczenie – tak długie, że Jim pomyślał, iż Porfirio Cardenas odłożył słuchawkę. Na wielomilowej linii między Venice Beach w Kalifornii a Campeche w Meksyku coś zaczęło potrzaskiwać.
– Czego pragnie się pan dowiedzieć o tych rzeczach? – zapytał wreszcie Porfirio.
– Pragnę je zrozumieć. Pragnę się dowiedzieć, jak mam stawić im czoło.
– Istota zrodzona ze strachu… w Meksyku mówimy na mą po prostu Lęk. Czy właśnie to się panu przytrafiło?
Jestem nauczycielem. To zagraża moim uczniom. Jeden z nich już nie żyje. Wczoraj znów się pojawiło i naprawdę nie mam pojęcia, jak udało się nam umknąć.
– Pojawiło się? Co pan przez to rozumie? Lęk zawsze jest niewidzialny.
Nie dla mnie, panie Cardenas. Mam dar. No, niektórzy nazwaliby go raczej przekleństwem.
– Może pan zobaczyć Lęk? Niezbyt wyraźnie, ale tak.
– Mądre mia. To jest przekleństwo.
Więc co mogę zrobić? Czy istnieje sposób na jego zlokalizowanie? Czy istnieje sposób na zabicie go, zanim on znów kogoś zabije?
– Zadaje mi pan bardzo skomplikowane pytania, panie Rook – prychnął Porfirio. – Byłoby znacznie lepiej, gdyby przyjechał pan tutaj, do Campeche, i porozmawiał ze mną w cztery oczy.
Bardzo przepraszam, ale nie mogę opuścić Los Angeles. Jesteśmy w połowie semestru i nie mam na to czasu.
– Panie Rook, jeżeli powiedział mi pan prawdę, ma pan mnóstwo czasu. Lęk to najstraszniejsza potworność, jaka kiedykolwiek kroczyła po powierzchni ziemi. Zabija tylu ludzi, ilu jest w stanie, a wie pan, dlaczego? Otrzymuje nagrodę za każdą porwaną duszę. Jeśli pan chce, może go pan porównać do łowcy nagród z czasów Dzikiego Zachodu. Do pokoju wkroczyła Susan z dwoma kubkami czarnej kawy. Jim przykrył dłonią słuchawkę i zapytał:
– Słuchaj… co byś powiedziała, gdybym pojechał do Meksyku?
– Nie wiem. Dlaczego miałbyś lecieć do Meksyku?
– Muszę porozmawiać z pewnym człowiekiem, Porfiriem Cardenasem. Najwyraźniej wie wszystko o Lęku. Może zechciałabyś popilnować za mnie drugiej klasy specjalnej, kiedy będę za granicą. Lubisz ich, prawda? A ja załatwię to z Ehrlichmanem.
Susan skinęła głową i uśmiechnęła się.
– Z przyjemnością. -Kot niegdyś noszący imię Tibbles owinął się zaborczo wokół jej nóg. – Będę też karmić twojego kota. Kiedy planujesz wyjechać?
Panie Cardenas? – zapytał Jim. – Jeśli to panu odpowiada, przylecę do Campeche jeszcze dziś. Im wcześniej zniszczymy to stworzenie, tym lepiej.
Nie powinien pan robić sobie zbyt wielkich nadziei. Lęk nie jest bestią łatwą do pojmania, a tym bardziej do zniszczenia. Wielu ludzi w Meksyku przekonało się o tym na własnej skórze.
– Zobaczymy się wieczorem – powiedział Jim. – I… dziękuję panu.
– Proszę zaczekać z podziękowaniami do chwili, kiedy uwolni się pan od Lęku. Niech pan nie kusi losu, dziękując zbyt wcześnie.
Jim dotarł na lotnisko w Campeche pięć po piątej tego samego popołudnia, złapawszy wygodne połączenie w Mexico City. Krocząc przez płytę lotniska, usłyszał w oddali stłumiony grzmot. Niebo było atramentowoczarne, ciepły, cuchnący wiatr wiał wśród palm. Czuł się tak, jakby znalazł się na końcu świata.
Porfirio Cardenas czekał na niego przed pudełkowatym betonowym budynkiem portu lotniczego. Był to wysoki, szczupły mężczyzna pod siedemdziesiątkę, w panamie i białym garniturze; mankiety spodni trzepotały na wietrze trzy cale nad dwubarwnymi, brązowo-białymi butami.
Na widok Jima wyciągnął szeroką, pomarszczoną dłoń, którą zdobiły trzy srebrne pierścienie z ornamentami w stylu biżuterii Majów. Miał pociągłą końską twarz o rozdętych nozdrzach i niesamowicie czarnych oczach.
– Wierzę, że miał pan przyjemny lot, panie Rook. Jim pomasował się po brzuchu.
– Chyba nie powinienem był próbować kurczaka taxco.
– Jedzenie, jakie podają w samolotach tej linii, to hańba dla Meksyku. Powinien pan spróbować kurczaka taco przyrządzonego przez mojego kucharza. Stopiony ser, papryczki chilli, mniam.
Naprowadził go na parking, gdzie czekał wielki, czarny mercedes benz. Wsiedli do samochodu i pojechali na zachód, stronę miasta. Pierwsze ciężkie krople deszczu zaczęły motać w szybę. Wnętrze pojazdu pachniało cygarami, na tablicy rozdzielczej stała plastykowa figurka półnagiej tancerki hula.
– Urodziłem się w Campeche i pod koniec mego życia powróciłem do Campeche – powiedział Porfirio, prowadząc jedną ręką. Dokoła nich rozciągał się tropikalny las, falujący i szeleszczący na wietrze. – Proszę nie pytać mnie o powody tej decyzji. To ma coś wspólnego z duszą. W siedemnastym wieku miasto ufortyfikowane zostało do obrony przed piratami i wciąż jeszcze wygląda jak forteca. Być może czuję się tu bezpieczniej. Za murami, wiele mil na uboczu.
– Nigdy nie czułem się bardziej bezbronny i podatny na atak niż w tej właśnie chwili – odparł Jim. – Będziemy w stanie pozbyć się Lęku, prawda?
– Przy odrobinie szczęścia. I przebiegłości. W chwili przerażenia znajdujemy w sobie siłę przekraczającą nasze normalne możliwości, ale Lęk dysponuje tą samą siłą. Nienaturalną potęgą ludzkiego strachu. Jak i mocą ludzkiej inteligencji. Znaleźliście sobie imponującego przeciwnika, panie Rook. My go nie znaleźliśmy, to on znalazł nas.
Szczegółowo opowiedział Porfiriowi o oczyszczającym rytuale Rafaela i o zabójstwie Fynie. Porfirio wysłuchał go z wielką uprzejmością, po chwili wyjął z kieszeni koszuli papierosa i wsunął go sobie w usta, aczkolwiek nie zapalał.
– Wygląda mi na to, że jesteście w bardzo wielkich kłopotach, panie Rook.
W tym samym momencie lunął ulewny deszcz i Porfirio musiał włączyć wycieraczki na pełną moc. Jim był już zmęczony i ich szmer zaczął wywierać na niego hipnotyczny wpływ. Dżipy i ciężarówki mijały ich w mroku, Jimowi zaczęło się wydawać, że trafił do świata rodem ze snu.
Wciąż padało, gdy dotarli do położonego nad zatoką domu Porfiria. Młody chłopak wybiegł na podmokłe podwórze, by zająć się bagażami Jima. Ściana domu porośnięta była gęsto liliowymi pnączami, szeleszczącymi na wietrze. Porfirio zaprowadził go po stromych kamiennych schodach pod frontowe drzwi.
Wnętrze okazało się ciemne i duszne, choć ściany bielone były wapnem, a pod sufitem powoli obracały się wentylatory. Wśród mebli dominowały fotele z wikliny, wytarte i zniekształcone od częstego używania, ale były tam również solidne hiszpańskie skrzynie, pomalowane na czerwono i złoto, oraz imponujące krzesła stołowe, przypominające trony. W każdym pokoju wisiał olbrzymi krucyfiks z Chrystusem, lecz ściany ozdobione były też dziesiątkami prekolumbijskich kobierców przedstawiających wulkany, jeziora i stylizowane postaci bogów.
Читать дальше