Jim przykucnął, tak że jego twarz znalazła się zaledwie o kilka cali od kota. Widział jego nozdrza falujące w rytm oddechu.
– Chodzi ci o Susan? A może o Fynie?
Wiedział, że prawdopodobnie marnuje tylko czas, ale jeśli kot potrafił przekazywać mu znaki, to może, zaledwie może, mógłby domyślić się, co oznaczają.
– Powiedz mi jedynie, co się dzieje, dobrze?
A wtedy Tibbles ziewnął, przeciągnął się i zeskoczył z kanapy z zadartym ogonem.
Myrlin zastukał do na wpół otwartych drzwi.
– Hej, Jim, możesz teraz przesunąć swoją brykę? Nie chcę się spóźnić.
– Jasne – odparł Jim i zszedł na parking.
Wycofał lincolna na ulicę, tak by Myrłin mógł wyprowadzić swego brązowego cadilłaca coupe de ville. Z jego wstecznego lusterka zwisała para roztańczonych, włochatych kostek do gry, z rury wydechowej tryskały kłęby czarnego dymu. Myrlin zatrąbił na Jima i zniknął w głębi Electric Avenue.
Jim na nowo zaparkował samochód, a potem skierował się do drzwi mieszkania Valerie. Nacisnął dzwonek. Na pewno była w domu; w salonie migotał telewizor. Lecz potrwało długo, zanim zareagowała. Miał już zadzwonić powtórnie, kiedy usłyszał zgrzyt odsuwanego łańcucha i szczęk zastaw.
– Valerie? – zapytał. – To ja, Jim. Jeszcze nie śpisz, prawda?
Valerie miała na sobie postrzępiony biały szlafrok, ozdobiony wyhaftowanym na kieszeni napisem Hotel Pasadena, a wokół twarzy owiniętą niebieską szyfonową chustę, spod której wyglądały jedynie oczy. Nie odezwała się. W jej wyglądzie było coś wstrząsająco zatrważającego, coś chorego, jak gdyby odwiedził ją podczas moru.
– Valerie? Wszystko w porządku? Co się dzieje? Valerie mruknęła w odpowiedzi coś niezrozumiałego i gestem zaprosiła go do środka. Jej mieszkanie rozplanowane było identycznie jak jego, lecz dobór mebli i ozdób zdradzał wyjątkowość jej gustu. Stała tam masywna kanapa z białego winylu o czarnych drewnianych nogach, owalny stolik do kawy, z kolorowymi kulami zamiast nóg, oraz pojemnik na gazety z czarnego drutu. Ściany obwieszone były rysunkami koni i róż na czarnym aksamicie, przy drzwiach do łazienki wisiał nawet portret Elvisa, wykonany na tym samym materiale.
Usiadła na kanapie i wyłączyła dźwięk w telewizorze. Oglądała film dokumentalny o bitwie pod Gettysburgiem. Spośród dwunastu tysięcy konfederatów atakujących pozycje Unii, jedynie trzystu do nich doszło. Pozostałych skosiły springfieldy. Wyliczenia pojawiły się na ekranie i pozostały tam, jak gdyby stanowiły jeszcze jedno przesłanie z innego czasu.
– Valerie? – zapytał Jim, siadając przy niej i kładąc dłoń na jej ramieniu.
– To te zadrapania – powiedziała stłumionym głosem.
– Zadrapania? Ślady po pazurach mojego kota?
– Są naprawdę obrzmiałe, Jim. Wezwałam lekarza, a on zrobił mi zastrzyk tetracykliny, ale wciąż są nabrzmiałe.
– Pokaż mi.
– Nie chcę. Wyglądają okropnie.
– Proszę cię, Valerie. Muszę je zobaczyć.
Valerie opuściła głowę. Potem szepnęła: „Dobrze" i zaczęła rozwijać chustę.
Początkowo, ze względu na blask psychodelicznej lampy za jej plecami, Jim widział jej twarz jedynie niewyraźnie. Kiedy całkiem odwinęła chustę, uniosła głowę, a wtedy ujrzał, co uczynił z nią Tibbles. Jej policzek był napuchnię-ty i zaczerwieniony, przecinały go rany błyszczące niczym usta – rany niemalże tak szerokie, że Jim mógłby wsunąć w nie czubek palca. Wydawały się biec przez prawy policzek ku oku – jak gdyby powiększały się, jak gdyby jej twarz stopniowo się rozszczepiała.
– Valerie, to coś poważnego. Musisz dać się zbadać. Mówię serio.
Na powrót zakryła twarz.
– Byłam u lekarza. Co jeszcze mogę zrobić?
– Daj spokój, Valerie. Zawiozę cię do szpitala. W zadrapania wdało się zakażenie. Jeżeli czegoś się z tym nie zrobi, to mogą pozostać trwałe blizny.
– Nie czuję się najlepiej, Jim. Nie czuję się najlepiej.
– W takim razie pozwól mi zawieźć cię do szpitala, i to zaraz.
– Naprawdę sądzisz, że powinnam? Lekarz powiedział, że… – Valerie nagle zamarła.
Jim początkowo nie rozumiał, co się dzieje, lecz zaraz zorientował się, że wpatruje się w coś za jego plecami. Odwrócił się i w otwartych drzwiach ujrzał kota niegdyś noszącego imię Tibbles.
– To ten kot! – syknęła Valerie. – Mówiłam, że ten kot przynosi kłopoty.
– Zaczekaj chwilę, Vałerie – zareagował Jim. – Pozbędę się go.
Podniósł się i ruszył w stronę kota, ale Tibbles wymknął się mu i wskoczył za kanapę.
– To ten kot! – wrzasnęła Valerie. – Mówiłam ci, że ma w sobie diabła!
– Posłuchaj, Valerie. Odkąd powrócił, jest bardzo agresywny, to prawda. Jeśli jednak pomyślisz o psychicznym doznaniu, jakie musiało być jego udziałem… śmierć, a potem powrót do życia… Gdyby coś takiego przydarzyło się człowiekowi, pomyśl, co by się z nim stało. Zapewne przeistoczyłby się w potwornego psychopatę.
Valerie obracała się w miejscu, usiłując zorientować się, gdzie zniknął Tibbles.
– Nie cierpię kotów! A zwłaszcza tego kota! Zobacz, co ze mną zrobił! A teraz wrócił, żeby dokończyć dzieła!
– Valerie, nie pozwolę mu cię skrzywdzić, przyrzekam. Wyciągnęła ręce i uczepiła się ramion Jima, ściskając mu palce, miażdżąc nadgarstki. Jim po zabójstwie Fynie był kompletnie zdruzgotany. Czuł, że nie ma już dla nikogo żadnych słów pociechy, okrągłych banałów o śmierci i akceptacji, żadnych słów o strachu. A oto teraz oferował Valerie zarówno ochronę, jak i egzorcyzm – w pewnym sensie nauczono go oferować i jedno, i drugie. Będę was bronił przed światem za oknem. Przegnam wasze demony, jakąkolwiek postać by przybrały. Aleksję, jąkanie, błędy wymowy.
„Jestem światłem wśród drzew, które wskaże wam drogę"'.
Ale czy w krytycznej chwili naprawdę mam na to dosyć sił?
Valerie wciąż jeszcze ściskała dłonie Jima, kiedy kot wyskoczył zza kanapy z piskiem, który przeraził go. Wylądował prosto na czubku głowy Valerie i usadowił się tam. balansując, uderzając pazurami, podczas gdy ona usiłowała go przepędzić.
– Tibbles! – ryknął Jim, chociaż wiedział, że kot me reaguje już na to imię.
Poderwał się i spróbował strącić go uderzeniem, lecz zwierzę okręciło się i splunęło na niego, sięgając pazurami jego ramienia – udało mu się trafić jedynie w pasek od zegarka.
Valerie krzyknęła przeraźliwym, niskim głosem. Jim spróbował raz jeszcze złapać kota, lecz teraz jego pazury tkwiły już głęboko w głowie Valerie. Tibbles położył uszy płasko na łbie, jego oczy płonęły żółcią, a pysk rozwarty był w nieustającym, jadowitym syku, bardziej przypominającym węża.
Na toaletce stała długa, mahoniowa patera do owoców w kształcie wiosła, zapewne kupiona przez Valerie podczas jednego z wyjazdów. Jim złapał ją, strącając jabłka i banany, i zamachnął się nią na kota niczym kijem baseballowym. Ale w tej samej chwili Valerie padła bokiem na kanapę, plamiąc biały winyl półokrągłymi smugami krwi. Jim chybił całkowicie, uderzając w ścianę, podczas gdy kot niegdyś noszący imię Tibbles zeskoczył z jej głowy.
– Ty cholero! – wybuchnął Jim, okrążając kota z paterą uniesioną do ciosu. – Powinieneś być martwy. Powinieneś być martwy! Nie śmiej wracać tu więcej i mieszać się do mego życia!
Valerie jęknęła. Krew ściekała jej po włosach. Spojrzała na Jima rozpaczliwym wzrokiem i uniosła dłoń, by dotknąć głowy.
– Już po wszystkim, Valerie. Zawiozę cię do szpitala. I obiecuję ci, że zabiję tego przeklętego kota.
Читать дальше