– Nie chcę już o tym więcej rozmawiać – powiedział Rafael. – Ja tylko to zaproponowałem, decyzja należała do was.
– A może ty? – Jim zapytał Sandrę. – Bałaś się pająków. A teraz nie. Czy dzięki temu czujesz się lepiej?
– Oczywiście – uśmiechnęła się Sandra, odwracając się i mrugając do Rafaela. – Mógłby pan położyć tarantulę na moim brzuchu, a mnie by to wcale nie obeszło.
– Może ktoś żałuje, że został oczyszczony? – zapytał ich Jim.
Wszyscy pokręcili głowami. Potem popatrzyli po sobie, wymieniając całą gamę porozumiewawczych uśmiechów.
Pierwszy raz w swej karierze Jim poczuł, że mu się wymykają. Dobry nauczyciel musi skupiać na sobie uwagę uczniów, być główną atrakcją – mózgiem, gwiazdą. Lecz teraz Jim wyczuwał, że obecność Rafaela odciągnęła ich uwagę od niego. Rafael był tajemniczy. Rafael był posępny i zdecydowany. Rafael był magiczny. W przeciwieństwie do niego Jim wydawał się zwyczajny, obszarpany i nie oferował im łatwych rozwiązań.
– W porządku, weźmy się do czegoś innego – zadecydował. – Do tej pory wszyscy na pewno zdążyliście już skończyć Grona gniewu. W rozdziale czternastym Steinbeck pisze, że „Człowiek, w przeciwieństwie do wszelkich innych tworów organicznych czy nieorganicznych we wszechświecie, wyrasta ponad swój świat, pnie się wzwyż schodami swych idei, przekracza granice zakreślone swymi osiągnięciami". Chciałbym wiedzieć, co według was starał się przez to powiedzieć!
– Założę się, że nawet on nie wiedział, co chciał przez to powiedzieć – rzekł Phil.
– Rod? A jak ty myślisz, co Steinbeck próbował wyrazić? Na twarzy Roda odmalowało się pełne spektrum uczuć, od głębokiego skupienia do całkowitego oszołomienia.
– Muszę panu przyznać się, że nie jestem pewien. Maisie uniosła rękę.
– Chce powiedzieć, że ludzie mogą wchodzić po schodach, ponieważ są organiczne, no nie, a… a…
– A co, Maisie?
– No, a rzeczy nieorganiczne nie mogą wchodzić po schodach. Wie pan, jak kamienie.
– Kamienie nie mogą wchodzić po schodach? – wtrącił się Virgil, wypowiadając te słowa ze sztucznym niedowierzaniem. – Steinbeck napisał jedno z arcydzieł literatury amerykańskiej tylko po to, by powiedzieć nam, że kamienie nie mogą wchodzić po schodach? Myślisz, że niby kim on był, świrem?
– Nie wiem… Po prostu pomyślałam sobie… Jim uciszył ich gestem dłoni.
– Maisie podeszła do tego z niewłaściwej strony, ale słusznie wprowadziła rozróżnienie między rzeczami organicznymi a nieorganicznymi, i za to należy się jej pochwała. Rafael, do czego według ciebie odnosił się Steinbeck?
Jednak w tejże chwili otworzyły się drzwi i do klasy wszedł David Pyonghwa. Usiadł na swoim miejscu wśród burzy oklasków, unosząc nad głową pięści w triumfalnym geście. Jedynie Rafael nie klaskał, lecz Jim wiedział dlaczego. Owacja przeznaczona była w równym stopniu dla niego i dla Davida.
W porze lunchu Jim z rozmysłem zaniósł swoją tacę do stolika, przy którym siedział Xavier Servant, nauczyciel muzyki. Xavier miał łysą czaszkę, lecz poza tym był bardzo owłosiony, miał zjeżony czarny wąsik i ciemne włochate ramiona. Używał grubych okularów, które nadawały jego oczom wygląd świeżo otwartych ostryg, a jego czerwone usta przypominały gumę.
– Czym mogę służyć? – zapytał chłodno, swym nosowym akcentem z Quebecu.
– Sam nie wiem… Wczoraj przydarzyło mi się coś dziwnego. Przyjaciółka wróżyła mi z tarota i okazało się, że zbliżę się do kogoś, kogo imię zaczyna się na X.
– A po co mi o tym mówisz?
– Ponieważ jesteś jedyną znaną mi osobą, której imię zaczyna się na X.
– I sądzisz, że się do siebie zbliżymy? Niby po co? Nic nas nie łączy.
– Nie wiem. Zastanawiałem się jedynie, czy może znasz jakiś powód, dla którego karty miałyby mi to powiedzieć. Może przygotowujesz szkolny musical czy coś takiego i zamierzasz poprosić mnie o pomoc?
– Owszem, przygotowuję szkolny musical Pocałuj mnie, Kate. Ale z całą pewnością nie rozważałem zwrócenia się do ciebie o pomoc. Musical wymaga nienagannej organizacji.
– Sugerujesz, że nie jestem dobrym organizatorem?
– Czyżbyś zapomniał o wieczorze madrygałów? Bo ja nie, i nie sądzę, bym kiedykolwiek o tym zapomniał.
– To było wyłącznie nieporozumienie, Xavier. Każdy może pomylić datę.
– Pozwól, że powiem ci tylko jedno: nieważne, co naopowiadały twoje karty, gdyż ja nie zamierzam pozwolić ci się do mnie zbliżyć, niezależnie od przyczyny.
Jim zabrał tacę i dosiadł się do George'a Babourisa. George pożerał wielkiego cheeseburgera z frytkami.
– Jak tam samochód? – zapytał.
– Odlotowy – odparł Jim. – Za każdym razem kiedy zatrzymuję się na światłach, dostaję niedwuznaczne propozycje. Niestety zawsze od mężczyzn.
Jan opowiedział George'owi o demonicznym tarocie. George wysłuchał go przełykając jedzenie, a potem stwierdził:
– Zapomnij o tym. To bzdury. To, że potrafisz dostrzegać rzeczy z zaświatów, nie oznacza, że każdy odebrany przez ciebie sygnał stamtąd musi być prawdziwy. Kto niby wymorduje twoją klasę? No, kto? Pytam cię, kto?
– Sam nie wiem, George. Ale się niepokoję.
Jim zabrał się bez zapału do swojej kanapki z kurczakiem. Było w niej za dużo majonezu. George sięgnął mu przez ramię i wyciągnął kawałek ogórka.
– Niepokoisz się? Jesteś przybity? Zajrzyj do mnie wieczorem i posłuchaj nagrań Sotirii Bellou. Wtedy poznasz prawdziwe znaczenie słowa „depresja". To rebetiko tragoudi, grecki blues. Powinieneś usłyszeć, jak śpiewa Pochmurny poniedziałek. Co za kobieta. Zawsze ubiera się jak mężczyzna, ale co to za kobieta.
– Dzięki za zaproszenie, George, ale nie, dziękuję. Wciąż jeszcze skubał kanapkę, kiedy do stołówki wpadł rozpędzony doktor Ehrlichman, dyrektor szkoły, w ciasno zapiętym garniturze, skrzypiąc gumowymi podeszwami swych brązowych butów na mozaikowej podłodze. Podszedł prosto do Jima, jego poszarzała twarz zdradzała napięcie.
– Stało się coś okropnego. Proszę zaraz pójść ze mną.
– Co takiego? Co chce pan przez to powiedzieć? Ehrlichman pochylił się bliżej Jima, jego oddech pachniał miętą.
– Chodzi o Fynie McFeagh. Ona nie żyje, Jim. Jeden z porządkowych znalazł ją wśród drzew. Już wezwaliśmy policję. Ale myślę, że będzie lepiej, jeśli się temu przyjrzysz.
– O mój Boże – powiedział George.
Odłożył obgryzanego ogórka i wyszedł w ślad za Jimem i Ehrlichmanem. Uczniowie odwracali się, by odprowadzić ich wzrokiem, nagle w sali zapadła cisza, która zaraz prze rodziła się w szmer domysłów.
Ehrlichman poprowadził ich wzdłuż budynku nauk ścisłych i dalej, przez trawnik. Zeszli do dolinki, w której Rafael odprawił swój rytuał, a potem wspięli się na jej przeciwległy stok. W cieniu okalających ją dębów stał jeden ze szkolnych ogrodników wraz z odzianym w brązowy mundur Rickiem Broughtem, nowym strażnikiem. Rick zdjął czapkę i międli ją na piersi, jak to czasami robią ludzie na pogrzebie.
– To nie jest piękny widok – uprzedził Rick, gdy Jiro podszedł do niego. Był niskim mężczyzną o ostrych rysach twarzy, stalowoszarych włosach ostrzyżonych na wojskową modłę i oczach lśniących niczym wypolerowane główki gwoździ. – Dziewięć lat pracowałem w policji i nigdy nie widziałem czegoś równie makabrycznego.
Ogrodnik przykrył Fynie zielonkawą brezentową płachtą która normalnie ochraniała przed deszczem kosiarkę do trawy. Wystawała spod niej jedna stopa w białym, usmarowanym krwią sandale. Jim podszedł bliżej i pochylił się nad płachtą. – Jest pan pewien, że chce pan to oglądać? – zapytał ogrodnik.
Читать дальше