Pani McFeagh usiadła na kuchennym taborecie. Spojrzała na misę, uniosła omączone dłonie. Zaczątek ciasta, którego Fynie nigdy już nie spróbuje. Jim obszedł blat i objął ją, ona zaś wybuchnęła płaczem, wtulając się w jego koszulę, tak że wkrótce poczuł wilgoć jej łez.
– Została zabita – powiedział. – Nie wiemy jak. Policja musi przeprowadzić wiele testów.
Pani McFeagh uniosła głowę; jej włosy były pozwijane w kręte loki, lecz miały ten sam rudy kolor co Fynie. Łzy spływały po policzkach.
– Została zamordowana? Ktoś ją zamordował?
– Na to wygląda. Bardzo mi przykro.
– Wiedzą, kto to zrobił? Policja ma może jakiś trop?
– Nie, przykro mi. Nie dysponują niczym.
– Ona mnie potrzebuje – wyszeptała pani McFeagh, usiłując się podnieść. – Fynie mnie potrzebuje. Wie pan, dokąd ją zabrali?
– Proszę pani – Jim ścisnął ją mocno – wiem, że to trudne, ale nie może pani jeszcze jej zobaczyć. Policyjni lekarze muszą ją wpierw obejrzeć, poszukać ewentualnych śladów.
– Nie została chyba zgwałcona? – zapytała, chwytając dłoń Jima tak mocno, że jej paznokcie wbiły się mu w skórę.
Jim na moment zamknął oczy. Przypomniał sobie widok głowy Fynie spoczywającej na jej brzuchu, uśmiechającej się do niego, o włosach udrapowanych na piersiach. W porównaniu z czymś tak niewyobrażalnie okropnym, gwałt całkowicie tracił na znaczeniu. Ale nie chciał zdradzać pans McFeagh szczegółów potwornej śmierci Fynie. Jeszcze nie. Dopóki nie będzie w stanie się z tym uporać.
– Proszę posłuchać – powiedział. – Zróbmy sobie po kawie. Potem poczekamy na pani męża.
Siostrzyczka Fynie wbiegła do domu z ogrodu, wymachując Barbie ociekającą wodą.
– Barbie nie żyje – oznajmiła. – Barbie utopiła się w basenie. Myślę, że nie żyje.
Jim mocno objął panią McFeagh, gdy zaniosła się spazmatycznym, rwanym szlochem.
Wyszedł z domu McFeaghów dobrze po dziesiątej. Starał się pocieszyć ich, na ile potrafił, lecz nie na wiele to się zdało, jako że cała rodzina była nieutulona w bólu. W końcu, kiedy z San Diego przyjechał brat pani McFeagh – siwo-brody mężczyzna o wyglądzie patriarchy, w żeglarskiej czapce – Jim uznał, że może pozostawić ich samych z ich szokiem i żałobą i pojechać do domu. Wymienili uściski dłoni. Siwobrody brat pani McFeagh ścisnął jego dłoń tak mocno, że Jimowi błysnęła myśl, czy jeszcze kiedykolwiek zdoła unieść nią długopis. Obejmowali go, płakali, lecz jemu nie poprawiło to humoru ani na jotę.
W drodze do domu uświadomił sobie nagle, jak bardzo jest głodny. Zatrzymał się więc przed Neapolitańską Restauracją Vinniego i kupił sobie wielką pizzę pepperoni z sardynkami, oliwkami i podwójną porcją papryczek chilli. Rozłożył karton na sąsiednim siedzeniu i zabrał się do jedzenia jeszcze podczas jazdy. Musiał trzymać głowę przechyloną na bok i jednym okiem obserwować ulicę przed sobą, jednocześnie wpychając kolejno kawałki pizzy w prawy kącik ust.
Od czasu do czasu zerkał we wsteczne lusterko, by upewnić się, że nie ma za sobą policji. Wstydził się jedzenia w ten sposób. Lecz ta pizza stanowiła dla niego jedyną pociechę. Nie miał nikogo, kto by go przytulił po tym, co wydarzyło się tego dnia. Nie miał nikogo, kto wyraziłby mu swoje współczucie, kto powiedziałby mu, że wkrótce pogodzi się ze śmiercią Fynie. Nie miał nikogo i kropka – z wyjątkiem kota, który mógł wcale nie być kotem, i kobiety w średnim wieku, obdarzonej wątpliwym darem wróżenia z kart tarota.
Zjadł pół pizzy i zamknął karton. Zlizując ser z palców, kolejny raz spojrzał we wsteczne lusterko i dosłownie podskoczył z wrażenia. Ktoś siedział na tylnym siedzeniu! Nie widział, kto to jest, oślepiały go reflektory następnego samochodu, a kiedy odwrócił głowę, tylne siedzenie było puste. Przejechał przez skrzyżowanie na czerwonym świetle i do rzeczywistości przywrócił go dopiero ryk klaksonu.
Za skrzyżowaniem zjechał na krawężnik. Cały aż dygotał. Raz jeszcze spojrzał we wsteczne lusterko, lecz zjawa zniknęła. Ponownie odwrócił się i pomacał skórzane obicie, ale nie wyczuł ani śladu ciepła, żadnej oznaki czyjejś obecności.
Tylko jedno – ledwie zauważalną woń perfum.
– Susan? – zapytał.
Oczywiście nie otrzymał odpowiedzi, słyszał jedynie szmer mijających go samochodów. Pociągnął nosem – zapach perfum zdążył już wywietrzeć, w samochodzie pachniało wyłącznie stygnącą pizzą. Na powrót zapalił silnik i włączył się do ruchu. Powiedział sobie, że to jedynie efekt zmęczenia i przebytego wstrząsu. „To tylko efekt zmęczenia i przebytego wstrząsu". A jednak wciąż zerkał we wsteczne lusterko, choćby tylko po to, by upewnić się, że jest sam.
Przed chwilą ujrzał kogoś albo czyjegoś ducha, był tego pewien. A Valerie miała rację przynajmniej co do jednego: kiedy duchy zaczynają się pojawiać, zazwyczaj przybywają jako posłańcy przynoszący ostrzeżenie. Być może kot niegdyś noszący imię Tibbles był zaledwie pierwszym z nich.
Zajechał wreszcie przed swój budynek i zaparkował. Myrlin Buffield stał przy otwartych drzwiach biura gospodarza domu, miał na sobie lśniąco błękitny moherowy garnitur i krawat.
– Za chwileczkę będziesz musiał przesunąć ten twój burdelik na kółkach – oznajmił. – Jadę na ostrą randkę.
– To świetnie, Myrlin. Jak tam zadrapania?
– Swędzą, skoro chcesz wiedzieć. Uważam, że powinienem cię pozwać do sądu.
Jim wszedł po schodach na piętro i ze znużeniem powędrował do swego mieszkania. Kot niegdyś noszący imię Tibbles czekał na niego przed drzwiami, niewzruszony niczym sfinks. Tym razem nie miauczał ani nie ocierał się o jego nogi, tak jak to było jego zwyczajem; a kiedy Jim otworzył drzwi i wszedł do środka, nie ruszył się z miejsca.
– Co z tobą? – zapytał Jim. Ponieważ kot stał niewzruszony, rzucił w jego stronę: – Kot cię pogryzł czy co?
Wszedł do kuchni i nalał sobie pół szklanki wild turkey. Pociągnął duży łyk i na moment oparł się o blat, podczas gdy jego oczy załzawiły się, nie tylko wskutek whiskey. Kot raczył w końcu wejść do mieszkania i zatrzymał się przed nim, spoglądając na niego zmrużonymi złotymi ślepiami.
– Więc o co chodzi, Tibbles? Przepraszam za spóźnienie. Miałem zły dzień. Jeden z tych, kiedy śliczna dziewczyna zostaje brutalnie zamordowana i nikt nie jest w stanie pojąć, jak to się stało. Tak więc wybacz mi, że nie popędziłem do kuchni, by otworzyć ci puszkę z kocim jedzeniem, co ty na to?
Kot dalej wpatrywał się w niego, kompletnie niewzruszony.
– Chcesz czegoś? Coś do picia?
Otworzył lodówkę i wyjął z niej duży karton mleka, by napełnić z niego miskę kota. Tibbles zignorował go i gapił się w dalszym ciągu.
– Chcesz czegoś innego? Może masz ochotę na gotowaną rybę? Jesteś na mnie zły za spóźnienie? No? Ładny z ciebie posłaniec z zaświatów…
Wtedy właśnie kot odwrócił się i potruchtał do salonu. Zatrzymał się i obejrzał, jak gdyby chciał, by Jim poszedł za nim. Jim zawahał się na moment, a potem ruszył jego śladem. Kot wskoczył na kanapę i wspiął się na oparcie, tuż obok stolika z lampą. Pod lampą stała oprawiona fotografia roześmianych Jima i Susan, zrobiona podczas zeszłorocznych mistrzostw West Grove w koszykówce. Kot trzepnął w zdjęcie łapą, a ono przewróciło się na stolik przy wtórze pękającego szkła.
– Dlaczego to zrobiłeś, do jasnej cholery? – zapytał Jim. Podszedł do stolika i podniósł zdjęcie. Kot nie drgnął, nie spróbował się też odsunąć. Siedział na kanapie nawet nie mrugając, i teraz Jim dostrzegł wyraźnie, że usiłował powiedzieć mu coś ważnego.
Читать дальше