Jim wszedł do kuchni, gdzie kot niegdyś noszący imię Tibbles stał niecierpliwie przy swej misce.
– Czym ty jesteś? To znaczy, czym ty naprawdę jesteś? Co z ciebie za kot? – zapytał Jim, mierząc go wzrokiem.
Tibbles ziewnął. Jim otworzył puszkę kociej konserwy z indyka i łyżką wydłubał trochę mięsa do miski. Kot pożarł ją w takim tempie, jak gdyby nie jadł od roku. Jim obserwował go przez chwilę i doszedł do wniosku, że niezależnie od zmiany temperamentu musi być prawdziwym kotem. Jedynie kot pochłaniałby coś takiego z podobną żarłocznością.
Wciąż jeszcze jadł, gdy ponownie rozległo się stukanie i do mieszkania weszła Valerie. Miała na sobie białe rybaczki, czarną koronkową bluzkę i złotą szyfonową chustę we włosach.
– Jest tutaj? – zapytała ochrypłym scenicznym szeptem.
Tibbles przerwał obiad i podniósł głowę. Jim nigdy przedtem nie widział na jego pysku podobnego napięcia, nawet podczas podkradania się do przepiórki.
– Tak, jest. Właśnie go nakarmiłem.
– Mógłbyś zamknąć go w kuchni? Muszę z tobą porozmawiać.
– Pewnie. – Jim wyszedł do salonu i zamknął za sobą drzwi od kuchni. – Jak tam twoja twarz? – zapytał ją.
Valerie odwróciła się do niego. Ślady po pazurach wciąż jeszcze były zaognione, przybrały też wściekle czerwoną barwę.
– Jutro idę do lekarza. Chyba będę potrzebowała jakichś antybiotyków.
– Naprawdę bardzo mi przykro. Powiedz, ile to będzie kosztować, a ja za wszystko zapłacę. Myrlina też zaatakował.
– Wiem. Siedziałam przy basenie i usłyszałam jego krzyki. Wtedy właśnie postanowiłam uciec się do wróżby.
– Chyba nie użyłaś tego twojego demonicznego tarota, co? Te karty mnie przerażają.
Do tej pory Valerie tylko raz skorzystała z demonicznego tarota. Była to talia kart ozdobiona najdziwaczniejszymi rysunkami – jeszcze dziwniejszymi niż normalny tarot. Były tam obrazy kobiet o długich, falujących brodach, kociołki kroczące na pajęczych nogach, a także potwory zbudowane z fragmentów sześciu czy siedmiu odrębnych zwierząt. Niektóre ilustracje były raczej złowieszcze niż groteskowe: cień padający na podłogę, wykrzywiona twarz w odległym oknie.
Opowiadano, że talia ta stworzona została potajemnie w czternastym wieku na polecenie papieża Urbana VI, jako narzędzie pomagające w walce z plagą demonów i hobgoblinów nawiedzających setki włoskich kościołów. W przeciwieństwie do zwykłego tarota, tarot demoniczny był czuły na poruszenia tak w świecie umarłych, jak i żywych. Nie tylko potrafił przepowiedzieć datę czyjejś śmierci, lecz także los czekający ducha zmarłego.
Valerie przysiadła na pokrytej jutą kanapie Jima i wyjęła karty.
– Spostrzegłam bardzo niezwykłe znaki, Jim. Doprawdy bardzo niezwykłe… i nie jestem pewna, co oznaczają. Ale popatrz, co o tym sądzisz? – Podniosła kartę przedstawiającą mężczyznę o przebiegłym wyrazie twarzy, na wpół skrytego za szkarłatną karnawałową maską wykrzywioną w obleśnym grymasie.
– Nie wiem – przyznał Jim. – A co powinienem o tym sądzić?
Ta karta oznacza, że zbliżysz się do kogoś, kto nie jest tym. na kogo wygląda. A teraz, proszę, spójrz na to.
Kolejna karta ukazywała nagą kobietę w zarośniętym ogrodzie. Odwrócona była plecami, lecz zerkała ukradkiem przez ramię. Wśród chwastów i jeżyn spoczywał przewrócony zegar słoneczny.
– To oznacza, że spotkasz kogoś, kogo niegdyś kochałeś… i to wkrótce, sądząc z zegara słonecznego. Widzisz… cień wskazuje na minutę przed północą.
Jim usiadł przy niej.
– Jesteś w stanie stwierdzić, kim są ci ludzie?
Valerie rozłożyła więcej kart. Pachniała piżmowymi, duszącymi perfumami, niemalże tak silnymi jak kadzidło. To nadawało jej czynnościom cechy uświęconego rytuału.
– To karty liter… one zasugerują ci ich tożsamość. Ten pierwszy… mężczyzna w masce… znasz kogoś, kogo imię zaczyna się na X?
– X? – zdziwił się Jim. – Jedynie Xaviera Servanta, nauczyciela muzyki. I nie mam pojęcia, dlaczego miałbym się do niego zbliżyć.
Xavier był Francuzem rodem z Kanady, śmiertelnie poważnym, śmiertelnie pedantycznym, i od samego początku nie przypadli sobie z Jimem do gustu. Xavier uważał, że rap, speed i grunge stanowią produkty procesu degeneracji i rozkładu. Jim akceptował je, uznawał za sposoby, jakimi jego uczniowie porozumiewali się ze sobą – a na zajęciach wyrównawczych z angielskiego porozumiewanie się było podstawą wszystkiego.
Valerie ponownie przetasowała karty liter.
– Proszę bardzo… – oznajmiła. – S.
– Susan? To może być Susan.
– Nie powinieneś żywić złudnych nadziei, Jim. Kot zdołał powrócić, ale człowiek to coś zupełnie innego.
– A kto inny mógłby to być? S? Nie znam nikogo innego o imieniu zaczynającym się na S.
– Masz kolejną kartę. R. A więc mamy już inicjały, S. R.
– S. R. Susan Randall. Na pewno!
– Dobrze, skoro chcesz w to wierzyć. Wracajmy do kart z obrazami.
Przetasowała i przełożyła talię. Następna karta przedstawiała mapę świata – a przynajmniej wizję świata znanego w czternastym wieku – Skandynawia, Europa, północne wybrzeże Afryki. Kontynenty oznaczone były żółcią starego pergaminu, a ocean wypełniał czarny rój wyszczerzonych demonów i diabłów. Cień pojedynczego skrzydła nietoperza padał ukośnie na mapę, jak gdyby coś potwornego przelatywało wysoko nad nią.
– Mapa – powiedział Jim. – Susan uczyła geografii i miała bzika na punkcie map.
– Cóż, może masz rację i Susan wraca do ciebie – odparła Valerie. Potasowała i przełożyła karty, raz, potem drugi.
– Nie obraź się, ale nie wyczuwam entuzjazmu w twoim głosie.
– Mam już za sobą spotkanie z twoim kotem, prawda? Co się stanie, kiedy wróci twoja dziewczyna?
– Susan by ciebie nie skrzywdziła. Susan nie skrzywdziłaby nikogo.
– Twój kot także nikogo by dawniej nie skrzywdził, zgadza się?
– Valerie…
– Poczekaj, jest jeszcze coś. To dlatego do ciebie zajrzałam.
Rozłożyła pięć kart na kształt krzyża. Na górze leżała karta przedstawiająca kaplicę na szczycie wzniesienia. Drzwi kaplicy były lekko uchylone i coś zza nich wyglądało, coś o żółtych oczach.
– Co to oznacza? – zapytał Jim.
– Według pierwotnej interpretacji miejsce nawiedzone przez demony. Dlatego właśnie powstała ta talia, by przegnać demony z włoskich kościołów.
Poniżej leżała karta ukazująca rząd dzieci, znikający za dziwnie okrągłym wzgórzem. Karta na samym dole przedstawiała cmentarz, przez który kroczyła procesja zakapturzonych postaci.
– Zupełnie tych obrazów nie rozumiem – powiedział Jim, choć wyczuwał zawartą w nich grozę. – Ta z dziećmi… wiesz, co mi to przypomina? Szczurołapa z Hameln – wszystkie te dzieci znikające w głębi wzgórza, by więcej nie powrócić.
– Cóż, Jim, może masz rację.
– A co z tą drugą, z cmentarzem? Zgaduję, że oznacza śmierć.
– Więcej niż śmierć, wiele śmierci.
Jim nie odzywał się, podczas gdy Valerie odkrywała dwie ostatnie karty. Na jednej widniała ślepa dziewczyna na taborecie, uśmiechająca się do siebie, a zakapturzona postać wznosiła nad jej głową długi, trójgraniasty gwóźdź, gotując się, by uderzyć go drewnianym młotem.
Ostatnia karta ukazywała tłumy nagich ludzi płonących w piecu. Na ich twarzach malowało się cierpienie, ręce przyciskali do siebie, gestem charakterystycznym dla ciężko poparzonych. Ktokolwiek namalował ten obraz w czternastym wieku, musiał widzieć podobne sceny na własne oczy. Wokół pieca zgromadzeni byli rozentuzjazmowani, opaśli biskupi, książęta w koronach i kobiety odziane jedynie w girlandy kwiatów.
Читать дальше