– Zostaw ją, ty draniu! – wrzasnąłem. – Jesteś wyegzorcyzmowany!
W tym momencie wydarzyło się coś bardzo dziwnego. Poczułem, jakby kość podłączono do gniazdka. Popłynął przez nią prąd, ożyła i niemal zahuczała. Trzymałem ją wysoko i miałem wrażenie, że trzymam najpotężniejszą w świecie broń, znacznie potężniejszą od wszelkich mieczy. Nagle przestałem się bać. Byłam spokojny, silny i znałem wroga.
Usłyszałem własny głos. Należał do mnie, ale słowa formułował kto inny. Było to niezwykłe. Mój język poruszał się, jakby nie należał do mnie, i nie wiedziałem, jak będą brzmiały następne słowa.
– Udało ci się więc powrócić do nas, wielki magu, i tu się ukrywałeś! Duch ukryty wewnątrz innego ducha, wewnątrz lustrzanego odbicia! Powinienem był się domyślić, że to ty! Tylko ty możesz być tak mściwy. Tylko ty możesz tak bardzo pragnąć krwi!
Jenica odwróciła się i wbiła we mnie zdumione spojrzenie. Pokręciłem głową.
– To nie ja – wyjaśniłem jej.
Znów zaczęła patrzeć na Zbieracza Wampirów. Deszcz lodowych kryształków słabł, a stworzony z cieni stwór jakby się odsuwał. Jego twarz zmieniła się w pozbawioną wyrazu maskę, jakie noszą aktorzy w japońskim teatrze Noh, po czym zaszło w niej dwadzieścia albo i trzydzieści zmian – tak szybkich, że mój wzrok ledwie je rejestrował.
– Nie warto się ukrywać – mówiłem dalej. – Teraz kiedy wiem, kim jesteś, wiem, jak cię ścigać i pokonać Dokonałem już tego i dokonam ponownie, ale tym razem zadbam o to, abyś zniknął z powierzchni Ziemi na wieczność!
Kiedy Zbieracz Wampirów znów jęknął, zdawało się, że wszystkie okoliczne budynki się poruszyły, każda cegła potarła o sąsiednie cegły, każda deska podłogowa próbowała złamać sąsiednią deskę, każda spoina chciała się rozerwać. Jenica kręciła głową na boki, a Gil wrzeszczał:
– Ucisz go! Na Boga, ucisz go!!!
Nagle zapadła cisza. Zbieracz Wampirów okręcił się wokół własnej osi, przemieszczając w skomplikowany sposób swoje składowe cienie, a potem wpadł w lustro, stanął na piasku i zaczął szybkim krokiem odchodzić. Niebo nad nim – wewnątrz lustra – pociemniało. Znad oceanu, niczym na puszczanym w przyspieszonym tempie filmie, nadpłynęły ciemne chmury, a wiatr szarpał mewami jak płachtami gazet.
Za moimi plecami zaczęto mamrotać, zaszurały stopy i kiedy się odwróciłem, zobaczyłem, że strigoi wycofują się do kuchni. Gil popychał je swoim kijem, nie żałując razów, a one przeciskały się przez kuchenne drzwi jak spanikowany tłum, który zaraz zacznie się tratować. Warczały wściekle na Gila, ale z jakiegoś powodu straciły apetyt na naszą krew i zapał do walki.
Jenica złapała mnie za nadgarstek.
– Patrz! – powiedziała.
W lustrzanym świecie Zbieracz Wampirów zatrzymał się i uważnie się nam przyglądał.
Jego cień pochylał się coraz bardziej na bok, jakby zwiewał go wiatr. Czterdzieści pięć stopni, pięćdziesiąt, sześćdziesiąt. Żadna ludzka istota nie byłaby w stanie utrzymać równowagi w takiej pozycji. Kiedy był już bardzo pochylony, wyszła zza niego wysoka, wyprostowana postać.
– O Boże… – szepnąłem.
– Co jest? Kto to?
Podszedłem krok w stronę lustra, potem jeszcze jeden – ale jedyne, co mogłem zrobić, to stać i wpatrywać się w świat, do którego nigdy nie będę miał wstępu, w istotę, która zamieniła moje życie w pasmo bólu i chaosu.
Wyglądał dokładnie jak na zdjęciu zrobionym w tysiąc osiemset sześćdziesiątym piątym roku nad jeziorem Pyramid. Jego twarz była jak wykuta z granitu, policzki miał pocięte rytualnymi bliznami, a oczy zimne i migoczące jak zawsze. Miał na głowie pełny wojenny rynsztunek – olbrzymią konstrukcję z czaszki bizona, obwieszonej piórami kruków i sznurami paciorków, po której łaziły błyszczące czarne żuki – tysiące żuków – spadające mu na ramiona i pełzające po całym ciele.
Na jego szacie naszyte były setki kruczych czaszek i wysuszone kawałki ludzkiego ciała – kawałki, które jego wyznawcy sami sobie powycinali i dali mu jako wyraz czci. Były tam uszy, fragmenty mięśni udowych, palce, nawet męskie członki – wszystko pokurczone i pociemniałe ze starości.
Był bardzo wysoki, ale silny wiatr wywoływał wrażenie, że lekko buja się na boki – jakby unosił się kilka centymetrów nad ziemią.
Bałem się go. Nie mogłem udawać, że się nie boję. Widziałem, jak bardzo umie być okrutny i bezwzględny i wiedziałem, że jego nienawiść do ludzi, którzy zajęli ziemię jego przodków, jest mroczna i bezgraniczna – tak bezgraniczna jak świat śmierci pod naszymi nogami: Kraina Wiecznych Łowów.
Nie odzywał się. Nie musiał jednak. Choć nie miałem pojęcia, jak udało mu się ożyć, wiedziałem, po co przyszedł i co chce zrobić. Chciał cofnąć historię o sześćset lat. Chciał, aby każde amerykańskie miasto opustoszało i zapełniło się trupami – niezależnie od tego, czy zamieszkiwali je biali, czarni, Latynosi czy Azjaci. Chciał, aby krążyły nad nimi tylko kruki, dziobiąc nasze kości.
Jego głównym celem było doprowadzenie do tego, aby po równinach znów pędzili na koniach Indianie, aby mogli wjechać na szczyt wzgórza, smaganego przez przyginający trawy wiatr, rozświetlanego tańczącymi na dalekich wzgórzach błyskawicami, i aby wiedzieli, że ten kraj znów do nich należy – cały na zawsze.
Był prawdopodobnie ostatnim rdzennym Amerykaninem który nie chciał przyznać, że nie ma czegoś takiego jak „zawsze”. Nazywał się Misquamacus i był największym czarownikiem, jaki kiedykolwiek żył, zmarł, ożył i został unicestwiony Pojawił się jednak ponownie i mimo tych wszystkich odważnych słów, które w magiczny sposób wydobyły się z moich ust wiedziałem, że mamy przechlapane.
Niebo w lustrze ciemniało coraz bardziej i wkrótce patrzyłem już tylko na własne odbicie. Kiedy się odwróciłem, przede mną stała Jenica. Jej twarz wyrażała sześć różnych emocji naraz.
– Kto to był? Znasz go?
Z kuchni wyszedł Gil i położył kij baseballowy na stoliku.
– Wszystkie strigoi sobie poszły. – Głowę miał owiniętą ścierką, przez którą przesączała się krew.
– Pozwól, że obejrzę twoją ranę – zaproponowała Jenica.
– Nic mi nie jest. – Gil popatrzył w stronę kuchni, jakby nie mógł uwierzyć w to, czego był przed chwilą świadkiem. – Powinniście byli widzieć, jak wypełzają przez okno… jak robaki, kiedy zapali się światło. Szły prosto w dół po ścianie, głowami w dół. Jak można schodzić ze ściany głową w dół?
– W pierwszej wersji powieści hrabia Dracula umiał to robić – powiedziałem.
– Strigoi nie podlegają sile grawitacji, bo nie żyją – wyjaśniła Jenica.
Uniosłem kość i przyjrzałem jej się uważnie. Nie miałem pojęcia, skąd pochodzi ani co znaczą wyryte na niej symbole, ale zdecydowanie tkwiła w niej jakaś niezwykła siła, w dodatku raczej nie rumuńska.
– Przydałoby mi się coś mocniejszego – stwierdził Gil. – Co powiecie na kolejną butelkę oddechu śmierci?
– Przedtem muszę jeszcze coś zrobić – oświadczyła Jenica. Wzięła kij baseballowy Gila, podeszła do lustra i uderzyła w nie z całej siły. Pierwsze uderzenie tylko wstrząsnęło szkłem, zamachnęła się jednak ponownie i tym razem szkło poleciało na podłogę, tworząc niewielką błyszczącą kupkę, a w ramie pozostała sama deska. – Chyba Frankowi należą się moje przeprosiny. Tobie też, Harry… za to, że w ciebie wątpiłam.
– Obawiam się, że jeśli chodzi o Franka, jest to nieco spóźnione.
Читать дальше