Graham Masterton
Krew Manitou
Manitou Blood
Przełożył Piotr Roman
Badanie krwi
Ledwie minęła jedenasta rano, a słońce już waliło w chodniki niczym kowalski młot.
Kiedy doktor Winter, ubrany w nieco za duży brązowy lniany garnitur i zielone okulary przeciwsłoneczne w stylu filmu Matrix, przechodził przez Herald Square, ujrzał zebraną pod supermarketem grupką ludzi. Z początku sądził, że oglądają nową wystawą, potem jednak zauważył, że przed sklepem występuje mim.
Frank Winter zawsze czuł irracjonalną niechęć do mimów, żonglerów, klaunów i wszelkich innych ulicznych artystów. Zawsze podejrzewał, że za namalowanymi na ich twarzach uśmiechami ukrywa się coś przebiegłego, złośliwego, gotowego w każdej chwili zrobić jakąś szkodą. Ale ten artysta przykuł jego uwagą. Była to dziewczyna – bardzo szczupła, drobnokoścista, w jednoczęściowym stroju z ciasno opinającej ciało srebrnej tkaniny. Jej obcięte niemal przy skórze włosy też były pomalowane na srebrno.
Frank zatrzymał się i zaczął ją obserwować. Materiał tak dokładnie obejmował jej ciało, że równie dobrze mogłaby być naga. Miała małe piersi z wystającymi sutkami, a pośladki szczupłe i nabite jak u chłopaka. Srebrna farba pokrywała dokładnie twarz o wyrazistych rysach, niemal piękną, choć było to piękno wychudzonego, porzuconego dziecka, nie zakrywała jednak bladobłękitnych, przenikliwych oczu.
Uwagę Franka zwrócił nie tylko jej wygląd, ale także niezwykły numer, który wykonywała. Ciało dziewczyny bujało się na boki, tak jakby nie istniała grawitacja. Potem zaczęła się pantomimicznie wspinać i jakimś sposobem wyglądało to, jakby naprawdę wspinała się po drabinie. Ale na szczycie tej wyimaginowanej drabiny zachwiała się i niemal straciła równowagę. Dwójka dzieci, stojących w obserwującej ją grupie ludzi, cofnęła się odruchowo – jakby srebrna postać miała na nie spaść z wysokości kilku metrów.
Słońce tak przypiekało Frankowi potylicę, że przycisnął do niej dłoń. Musiało być prawie trzydzieści pięć stopni Celsjusza, a wilgotność powietrza z pewnością wynosiła nie mniej niż osiemdziesiąt pięć procent. Kiedy szło się po mieście, podeszwy obklejał asfalt, a wszyscy ludzie – podobnie jak ci, którzy stali teraz wokół niego – byli ubrani głównie w T-shirty, szorty i sandały i wściekle wachlowali się gazetami i przewodnikami turystycznymi. Upał trwał już ponad tydzień – od drugiego sierpnia – a meteorolodzy przepowiadali najdłuższą falę upałów w Nowym Jorku od tysiąc dziewięćset dwudziestego szóstego roku.
Stojąca na szczycie wyimaginowanej drabiny dziewczyna objęła się rękami i zaczęła dygotać, jakby marzła. Choć słońce prażyło, Frank niemal poczuł falę chłodu – jakby ktoś otworzył tuż za nim lodówkę. Odwrócił się do stojącego obok mężczyzny.
– Niezła jest, co? – zagaił.
Mężczyzna wyglądał na Włocha, może na Greka. Miał brodę, płaski, przypominający dziób rybołowa nos i wyłupiaste brązowe oczy, a z jego ucha zwisał dziwaczny kolczyk, nieco podobny do indiańskiego „łowcy snów” – sporządzony z piór, pereł i haczyków na ryby. Uniósł brwi i uśmiechnął się, ale nic nie powiedział.
Frank nie był pewien, czy mężczyzna go zrozumiał.
– Mam na myśli sposób, w jaki drży. Sprawia, że… naprawdę robi mi się zimno.
– Jest jedną z bladych – odparł mężczyzna z uśmiechem. – To dlatego.
– Bladych? – powtórzył Frank i pokręcił głową.
– Chętnie bym to panu wyjaśnił, ale prawdopodobnie by mi pan nie uwierzył.
– Niech pan spróbuje. Jestem lekarzem, a ludzie w tym fachu są gotowi uwierzyć niemal we wszystko.
Dziewczyna zaczęła schodzić z wyimaginowanej drabiny. Kiedy „zeszła”, usiadła na leżącym na chodniku czerwono-żółtym dywaniku i zaczęła wykręcać ręce i nogi, aż zamieniła się w ludzki supeł. Gdyby Frank nie widział tego na własne oczy, postawiłby wszystkie pieniądze na to, że coś takiego jest niemożliwe z anatomicznego punktu widzenia. Widział jej twarz między powyginanymi nogami. Była pozbawiona jakichkolwiek emocji, jakby jej dusza przebywała gdzieś bardzo daleko, ale oczy zdawały się w jakiś niepojęty sposób grozić Frankowi, jakby nakazywała mu się trzymać z dala od siebie.
Przetoczyła się kawałek po chodniku jak wielka piłka, po czym jednym płynnym ruchem jej ręce i nogi rozplatały się i dziewczyna stanęła nieruchomo, z szeroko rozpostartymi ramionami. Ludzie z otaczającej ją grupki zaczęli klaskać, a dwóch pracowników w mundurach elektrowni głośno gwizdnęło.
Do pomalowanej na srebrno puszki wpadały kolejne monety i tłumek stopniowo się rozpraszał, ale dziewczyna nie odchodziła. Opierała się obydwiema rękami o okno supermarketu i głęboko oddychała. Mężczyzna o greckim wyglądzie też nie odchodził.
Frank zdjął przeciwsłoneczne okulary. Widział swoje odbicie w szybie za sylwetką dziewczyny – wysoką, barczystą postać z zaczesanymi do tyłu, ostrzyżonymi na jeża włosami, które zaczynały siwieć na skroniach.
– Dość niesamowite przedstawienie – powiedział. – Jestem lekarzem, ale jeszcze nigdy nie widziałem nikogo, kto potrafiłby się zwinąć w taki sposób.
Dziewczyna odsunęła się od okna i odwróciła. Zlustrowała Franka od stóp do głów, jakby wiedziała, kim jest, nic jednak nie powiedziała. Frankowi przyszło do głowy, że być może dlatego jest taka dobra jako mim, bo jest niemową. Popatrzył na mężczyznę o greckim wyglądzie, ten jednak najwyraźniej nie był zainteresowany włączaniem się w konwersację.
– To naprawdę świetny pokaz – powiedział z zakłopotaniem – ale muszę już iść.
Wyjął z kieszeni dolarowy banknot i pochylił się, aby wrzucić go do puszki, kiedy dziewczyna nagle przyłożyła dłoń do gardła i zaczęła rzęzić. Na całkiem sztywnych nogach zrobiła krok w stronę Franka, potem jeszcze jeden. Z początku uznał, że to kolejny element przedstawienia, ale po chwili zobaczył, że ma szeroko otwarte oczy i otwiera, a potem zamyka usta, jakby nie mogła oddychać.
Zaraz potem zwymiotowała krwią. Chlusnęła z niej jasno-czerwona, chlupocząca fontanna, która zalała chodnik i ochlapała Frankowi buty. Dziewczyna odchyliła głowę do tyłu i opadła na kolana. Frank ukląkł obok i objął ją ramieniem.
– Co się stało? Jest pani chora? Rozmawiała pani z lekarzem?
Dziewczyna pokręciła głową. Wyglądała na przerażoną.
– Niech pan zadzwoni pod dziewięćset jedenaście! – krzyknął Frank do mężczyzny o greckim wyglądzie. – Proszę, żeby zadzwonił pan… – Gdy nie otrzymał odpowiedzi, rozejrzał się, ale tamten właśnie oddalał się pospiesznie. – Proszę pani, zadzwonię po karetkę, żeby zawieźli panią do szpitala – oznajmił i sięgnął do kieszeni po telefon.
Dziewczyna skinęła głową. Chyba zamierzała coś powiedzieć, zamiast tego jednak zwymiotowała kolejną porcję krwi, która zmoczyła Frankowi rękaw. Kilku przechodniów stanęło, aby im się przyjrzeć, ale większość ludzi starała się trzymać z daleka – przechodzili nawet na drugą stronę ulicy. Frank nie miał do nich pretensji – byli oboje tak zakrwawieni, że wyglądali, jakby pobili się na brzytwy.
Jedyne, co mógł zrobić, to uklęknąć obok dziewczyny, trzymać ją blisko siebie i patrzeć, jak wyrzuca z siebie krew. Gwałtownie dygotała i wciąż była zimna.
Читать дальше