Pani Teitelbaum pochyliła się do przodu i przyglądała mi się zza okularów w złotej oprawce.
– To wszystko jest w moich kartach? Naprawdę?
– O, tutaj… proszę spojrzeć – powiedziałem. – Uśmiechający się Głupiec z naręczami chlebów. Mężczyzna w więzieniu, któremu zabierają powóz i konie. Ulewa z tonącą w niej kobietą. No i człowiek na plaży, wybierający z muszli perły. Wszystko tu jest, wyraźne jak nos na pani twarzy, szanowna pani.
Pani Teitelbaum pomacała nos, jakby to on był winien czekających ją nieszczęść.
– Skąd pan wie, że będzie to siedemnaście tysięcy?
– Pani Teitelbaum, właśnie za to mi pani płaci. Za wyczuwanie liczb. Policzyłem karty, po czym pomnożyłem je przez liczbą wizyt, które mi pani złożyła, następnie przez wiek pana Teitelbauraa w chwili śmierci, czyli siedemdziesiąt sześć, i przez dwanaście plemion Izraela. Potem jeszcze musiałem tylko odgadnąć pani wiek oraz dwie ostatnie cyfry pani telefonu komórkowego i gotowe.
– Siedemnaście tysięcy i ile?
– Siedemnaście tysięcy czterysta osiemdziesiąt.
– Co mogę zrobić?
– Nie sądzę, aby mogła pani cokolwiek zrobić. Los to los. Przeznaczenie to przeznaczenie. Karty nie tworzą przyszłości, ale jedynie ostrzegają, czego należy się spodziewać. – Odsunąłem krzesło i wstałem, niechcący przydeptując przy tym skraj mojej ciemnozielonej szaty. – Przynajmniej nic pani nie zaskoczy, prawda? Będzie pani dobrze przygotowana.
Wisienki na kapeluszu pani Teitelbaum zagrzechotały.
– Ale ja nie chcę stracić tylu pieniędzy! Właśnie dlatego do pana przyszłam, panie Erskine! Przyszłam się dowiedzieć, co mnie czeka, aby to nic nastąpiło!
Podszedłem do okna i dwoma palcami odsunąłem zakurzoną aksamitną zasłonę. W dole, na Siedemnastej, nad wózkiem pochylała się młoda Portorykanka i ścierała z ust swojego dziecka ślad po lodach. Miała mnóstwo czarnych loków, a jej ciało opinała ciasna żółta koszulka na cienkich ramiączkach z namalowanym na przodzie słońcem, z której za wszelką cenę próbowały uciec jej duże piersi. Resztę jej stroju stanowiły białe szorty – najbardziej skąpe, jakie kiedykolwiek widziałem. Chyba Bóg karał mnie za zaniedbanie nauki hiszpańskiego. Mogłem sobie tylko wyobrazić jej reakcję, gdybym zszedł na dół i zagaił jedynym zdaniem po hiszpańsku, które przychodziło mi teraz do głowy: – Le imporla si me sienlo aqui? Nie miałaby pani nic przeciwko temu, żebym się przysiadł?
Wróciłem do rzeczywistości.
– Jest coś, co może pani zrobić, pani Teitelbaum. Jeżeli naprawdę chce pani zmienić przebieg swojego weekendu, może pani spróbować czegoś z Magicznej Spiżarni.
.- Z Magicznej Spiżarni?
– Nieczęsto polecam moim klientom, aby uciekali się do zaklęć. Nie twierdzą, że nie działają. Oczywiście, że działają… i to jak, ale nie są tanie i mogą mieć nieprzewidziane skutki uboczne.
– Na pewno nie chcą stracić siedemnastu tysięcy dolarów, panie Erskine. Niezależnie od efektów ubocznych.
Podszedłem do stojącej w głębi pokoju oszklonej szafki i zrobiłem przedstawienie z wyciągania klucza na bardzo długim łańcuszku. Otworzyłem drzwiczki, co nie było zbyt trudne, bo już kiedy kupowałem szafkę, nie miała zamka. Wyjąłem ze środka zielony słoik ze spatynowaną mosiężną pokrywką. Podszedłem do pani Teitelbaum, otworzyłem naczynie i pozwoliłem jej powąchać to, co znajdowało się w środku.
– Pachnie jak zioła – stwierdziła. – Co to?
– Japońska Waleriana. Jeżeli włoży pani kilka liści do torebki i schowa ją pod poduszką, wszystko, co pani posiada, będzie bezpieczne… przynajmniej przez czas, dopóki liście będą świeże.
– Cóż… to brzmi bardzo optymistycznie.
– Prawda? Obawiam się jednak, że ma dość istotne działanie uboczne.
– Jakie?
– To zioło sprawi, że będzie pani przyciągać młodszych mężczyzn. Kobieta, która śpi co noc na torebce z japońską Waleriana… hm, istnieje duża szansa, że pozna pani pełnego wigoru, dwa razy młodszego od pani mężczyznę. Będzie miał wielkiego… no, może oszczędźmy sobie szczegółów, w każdym razie nie będzie pani rozczarowana.
Lewa powieka pani Teitelbaum zaczęła drgać.
– I to naprawdę działa?
– Oczywiście. Japońska Waleriana jest jedną z najpotężniejszych roślin w Magicznej Spiżarni. Trzeba tylko pamiętać, że nie wolno na nią kichnąć.
– Skoro ma ochronić moje pieniądze, może ją wezmę. Ile kosztuje?
– Dwa pięćdziesiąt za trzy liście.
– Jeżeli ochroni moje siedemnaście tysięcy, to niewiele. A jeśli chodzi o ten efekt uboczny, to… no cóż, jakoś sobie z nim poradzę.
Wyjąłem trzy liście.
– Jest jeszcze jeden problem… – powiedziałem powoli.
– Problem? Jaki problem?
– Japońska Waleriana zabezpieczy pani pieniądze i załatwi pani młodego ogiera, ale kiedy pani się nim znudzi, nie będzie pani mogła się go pozbyć. Nigdy.
– Nigdy?
– Dopóki będzie pani spała z japońską walerianą pod poduszką. Jeśli będzie pani chciała, aby odszedł, musi pani wyrzucić liście, ale to będzie oznaczało, że straci pani pieniądze. Tak więc przesunie to jedynie stratę pieniędzy w czasie.
Pani Teitelbaum wsadziła nos do słoika i wciągnęła powietrze. Przez kilka sekund wydawało się, że mimo wszystko zdecyduje się na kilka tygodni sypialnianej gimnastyki z młodym mężczyzną, nie potrafiła jednak być niewierna swojemu kontu. Oddała mi słoik.
– Co pan tam jeszcze ma?
Podszedłem do szafki, pogrzebałem w niej i wyciągnąłem kolejny zielony słój.
– Niech pani spróbuje tego. Krwawiący korzeń. Sangwinaria kanadyjska. Należy do rodziny makowatych. Indianie używali czerwonego soku, wypływającego z jej naciętego korzenia, do barwienia swoich ciał przed skalpowaniem ludzi i używają go do dziś, tyle że jako barwnika do tkanin.
Pani Teitelbaum powąchała zawartość także tego słoika. Zmarszczyła nos.
– Dziwnie pachnie.
– Może tak, ale jaką ma moc! Jeżeli będzie pani nosić krwawiący korzeń w torebce, nigdy nie straci pani pieniędzy. Można go też używać do ochrony domu, wieszając kawałek pod parapetem któregoś z okien. Obiecuję, że jeżeli weźmie pani dziś ze sobą kawałek krwawiącego korzenia, pani weekend przebiegnie całkowicie inaczej. Żadnego gubienia torebek, żadnych spadających obrazów, zalanych dywanów, skradzionych pereł. Wszystko, co pokazały karty, zostanie anulowane.
– Anulowane? Jest pan pewien?
– Nie na darmo nazywam się Niewiarygodny Erskine, Wizjoner Ziołowy. Widzę i interpretuję… Umiem także uleczyć przyszłość, zanim nastąpi.
– Więc ile za ten krwawiący korzeń? Wciągnąłem głośno powietrze.
– Trudno go w dzisiejszych czasach znaleźć, bo sangwinarię kanadyjską wyparła zmodyfikowana genetycznie kolcorośl chińska, ale sądzę, że mógłbym oddać pani pięć centymetrów korzenia za sześć pięćdziesiąt.
Pani Teitelbaum otworzyła torebkę, wyjęła spięty elegancką klamerką pliczek złożonych na pół banknotów, który przypominał pułapkę na szopy, i wyciągnęła dziesięciodolarowy banknot.
– Może mi pan rozmienić?
Nie mogłem sobie pozwolić na wahanie. Jeśli chce się wyciągnąć pieniądze od bogatych starszych pań, nie wolno się wahać. Zamożne starsze panie stały się zamożne, ponieważ również nie miały skrupułów – wyszły za mąż za starych bogatych drani nie z miłości, a dla mamony, rozwodziły się taktycznie i tak samo taktycznie znów wychodziły za mąż, i jeśli człowiek okaże najmniejszą oznakę wahania, wydymają go za dziesięć centów. Są jak wampiry, a jedynym sposobem dobrania się do nich jest wbicie osikowego kołka w ich książeczkę czekową.
Читать дальше