– Chodzi o… sześćset pięćdziesiąt… – powiedziałem i zaśmiałem się, jakby właśnie opowiedziała mi znakomity dowcip. Cały czas wiedziałaś, że chodzi o sześćset pięćdziesiąt, ty niedobra, niedobra! Żartowałaś sobie ze mnie, prawda? Ale z ciebie szelma!
Wyciągnęła sześć setek – jedną po drugiej – oraz dwie dwudziestki. W tym momencie nie było miejsca na wahanie. Co mogła powiedzieć? Że naprawdę spodziewała się, iż sprzedam jej całe pięć centymetrów rzadkiego krwawiącego korzenia Apaczów za sześć dolarów i pięćdziesiąt centów? Ale by wyszła na głupią!
Wziąłem pieniądze tym szczególnym ruchem, którego uczą w szkołach dla iluzjonistów – tak, że klient niemal nie zauważa, kiedy zniknęły. Są pieniądze i – tup! – nie ma pieniędzy. Potem pochyliłem się do niej i powiedziałem konspiracyjnym tonem:
– Obiecuje pani, że nie powie nikomu, ile od pani wziąłem?
Popatrzyła na mnie, nie bardzo rozumiejąc, o co chodzi.
– To bardzo wyjątkowa cena – oświadczyłem. – Nikomu nie sprzedałbym krwawiącego korzenia tak tanio – wyjaśniłem i znów zarechotałem.
Tym razem pani Teitelbaum mi zawtórowała. Kiedy otwierałem jej drzwi, zawahała się jednak i odwróciła do mnie.
– Panie Erskine…
Przez chwilę sądziłem, że wrzaśnie: „Oddawaj moje sześć i pół stówy, ty dwulicowy drobny kanciarzu!”, ale ona powiedziała:
– To drugie zioło, pierwsze, które mi pan zaoferował…
– Japońska Waleriana?
– Tak, ta Waleriana… zastanawiałam się, bo jeśli krwawiący korzeń nie zapewni mi bezpieczeństwa pieniędzy…
– Pomyślała pani, czy nie zabezpieczyć się podwójnie. Waleriana?
– No tak… Coś w rodzaju dodatkowej ochrony, jeśli mnie pan rozumie.
– Mimo efektu ubocznego.
– Panie Erskine… nie miałam efektów ubocznych od śmierci pana Teitelbauma.
– Byłbym ostrożny, pani Teitelbaum. Na pewno sobie pani radzi? Niektóre z moich klientek skarżyły się, że to może być męczące.
.- Jestem w świetnej formie. Jem tylko ryby, no może czasami skubnę kawałeczek kurczaka i ciastka z kremem, a poza tym ćwiczą: chodzę co dzień dziesięć tysięcy kroków. Codziennie, zawsze gdzie indziej.
– Hm… niech będzie. Jeżeli nie będzie miała pani do mnie pretensji za… wie pani… przetrenowanie.
– Panie Erskine! – zawołała pani Teitelbaum, kokieteryjnie spłoniona, choć jeszcze nie kupiła ani listeczka japońskiej waleriany, nie wspominając o gorącym młodym kochanku z wielkimi referencjami.
Otworzyłem szafkę, wyjąłem słoik i dałem jej trzy liście.
– Pod poduszką, pani Teitelbaum, w woreczku z surowego płótna. To najważniejsze.
Wyciągnęła z pliczku trzy studolarowe banknoty i podała mi je. Kiedy już miałem je capnąć, złapała mnie za nadgarstek i mocno przytrzymała.
– Chwileczkę… – powiedziała.
Co jest? Pewnie ma magnetofon i za chwilę zostanę aresztowany, pomyślałem.
– Nie zdradził mi pan mojego mistycznego motta.
– O! Oczywiście! Pani mistyczne motto! Jak mogłem zapomnieć?
Cholera jasna… Miałem kiedyś dziewiętnastowieczne wydanie Kompendium ostrzeżeń astrologicznych Bultitude’a, musiałem je jednak zgubić, kiedy wyprowadzałem się w pośpiechu z mieszkania przy Wschodniej Osiemdziesiątej Szóstej. Założę się, że znalazł je jakiś kloszard i do dziś boi się ósmego sierpnia siadać ze skrzyżowanymi nogami pod nieszpułką i trzęsie się ze strachu, widząc dwa szare koty przez szczeble drabiny. Najgorsze jest jednak to, że muszę teraz sam wymyślać mistyczne powiedzenia.
– Hmm… „Jeżeli będziesz wystarczająco długo stać pod drzewem cytrynowym, opadające kwiaty zamienią cię w narzeczoną”.
– Panie Erskine… – Mógłbym przysiąc na wszystkie świętości, że w jej oczach zobaczyłem łzy. Delikatnie wyciągnąłem banknoty spomiędzy jej palców, cały czas się uśmiechając.
– Do zobaczenia – powiedziałem, popychając ją lekko ku wyjściu. – Za tydzień o tej samej porze?
– Jeszcze tylko jedno…
– Taaak? – zapytałem słodziej niż zwykle.
– Pięćdziesiąt dolarów reszty.
Na szczęście był to już koniec moich dzisiejszych konsultacji. Podszedłem do okna i odsunąłem zasłony – w nadziei że cycata Portorykanka z wózkiem stoi jeszcze na ulicy, ale oczywiście już jej nie było. Jeśli się jednak nad tym zastanowić, to prawdopodobnie i tak była bez reszty oddana ojcu dziecka, zbudowanemu jak skała i pracującemu jako ochroniarz jakiegoś sławnego kubańskiego zespołu grającego muzykę guaracha. Pewnie powyrywałby nogi z dupy każdemu, kto znalazłby się na wyciągnięcie ręki od niej – zwłaszcza czterdziestotrzyletniemu wróżbicie w zielonej pelerynce, zrobionej z nylonowej narzuty na łóżko, i złotej czapeczce, która kiedyś była elementem dziecięcego kostiumu Myszki Miki.
„Harry… – wydyszałaby, z błyszczącymi wargami tak blisko moich, że czułbym zapach papryki, którą niedawno jadła – tak bardzo cię pożądam, ale obiecałam moje wylewające się piersi i niekończące się nogi Raymondowi…” – a ja z czułością odpowiedziałbym: – No tiene usted algo mas barato?
Poszedłem do maleńkiej kuchenki, otworzyłem lodówkę i wyjąłem butelkę guinnessa. Ten smak trzeba polubić: jak przypalony tost, tyle że w piwie. Coś znakomitego dla samotnego mężczyzny, ponieważ jest to równocześnie jedzenie i picie, a na dodatek nie trzeba myć talerzy. Upiłem duży łyk, beknąłem, po czym wróciłem do salonu, by uporządkować karty.
Jak bardzo podupadło moje wróżenie… niewiele ponad rok temu mieszkałem z Karen i Lucy w lekko wyblakłej, ale wspaniałej posiadłości przy Wschodniej Osiemdziesiątej Szóstej a teraz tkwiłem w obskurnej dwupokojowej klitce nad pakistańskim sklepem spożywczym, w marnej dzielnicy, którą dla poprawienia sobie samopoczucia nazywałem Górnym Greenwich Village.
Jeszcze się nawet całkiem nie rozpakowałem – choć już udało mi się kupić dziewięć niepasujących do siebie regałów i zastawić ściany sfatygowanymi starymi księgami, dotyczącymi magii, przepowiadania przyszłości i sztuk demonicznych. Na stole położyłem czerwoną pluszową narzutę i postawiłem kryształową kulę oraz frenologiczny odlew czaszki, a dla stłumienia smrodku dochodzącego z hinduskiej kuchni z dołu często paliłem kadzidełka o zapachu drzewa sandałowego. Co tu jeszcze dodać? Życie to dziwka, niewiele trzeba, żeby zacząć pachnieć kozieradką.
Nie bardzo wiem, jak i dlaczego moje małżeństwo z Karen zaczęło rozchodzić się w szwach. Podejrzewam, że była to głównie moja wina. Jak powiedział kiedyś Edward Munch, autor obrazu Krzyk: „Bez strachu byłbym jak statek bez steru”. Nie brał w tym udziału nikt trzeci, nawet ten zadowolony z siebie, opalony na brąz drań Rodney Elwick III, który ciągle się wpraszał na wielkie kieliszki schłodzonego chauvignon i śmiał się z Karen w kuchni, podczas gdy ja grałem w warcaby z Lucy.
– Coś śmiesznego? – pytałem zawsze, zjawiając się w drzwiach kuchni, i oboje patrzyli na mnie, jakby mi z nosa zwisał gil. Byłem outsiderem. Nie byłem nawet nowymi pieniędzmi. W ogóle nie byłem pieniędzmi – niezależnie od wieku. Pieniądze miała tylko Karen.
Nie mogłem jednak obwiniać Rodney a Elwicka III. Byłem zazdrosny, zgadza się, ale muszę przyznać, że także znudzony, oderwany od rzeczywistości i bez przerwy się wahałem. Miałem wrażenie, że z mojego życia dzień po dniu coś jest odrywane kawałek po kawałku – jak kartki z pustego pamiętnika. Odkryłem straszliwą prawdę, że szczęście to nie wszystko. Aby czuć, że żyjemy, potrzebujemy wyzwań, problemów i przede wszystkim zmartwień.
Читать дальше