Frank mógł się domyślać reakcji porucznika Robertsa, bo doktor Pellman powtórzył:
– Pije krew, poruczniku. Ludzką, do tego nie własną, a innych ludzi. Jeżeli ten, czyją krew piła, nie dostał transfuzji, najprawdopodobniej nie żyje. – Podał adres Susan Fireman i jej dane, po czym odłożył słuchawkę. – To by było na tyle, panowie. Nic więcej nie możemy zrobić.
Frank nie wstał jednak.
– Z całym szacunkiem, panie dyrektorze, ale sądzę, że powinien pan spróbować porozmawiać z panią Fireman, zanim dotrze do niej policja. Musimy się dowiedzieć, dlaczego wypiła tę krew i skąd ją wzięła.
– Kiepski pomysł – stwierdził Pellman. – Nie jest pan detektywem, a nie chcę, aby ktokolwiek z pracowników szpitala ryzykował oskarżenie o przeszkadzanie w policyjnym śledztwie. Pamięta pan chyba, co się stało z dzieciakiem Koslowskich. Koszmar.
– Pamiętam, ale niezależnie od tego, co zrobiła pani Fireman, jest naszą pacjentką. Mamy obowiązek kontynuować procedury diagnostyczne, dopóki się nie dowiemy, co jej dolega.
– Frank, na Boga! Wiemy, co jej dolega. Podłącza się jak pompa do ludzkich krwiobiegów, do tego tak skutecznie, że najprawdopodobniej przy tym zabija.
– Zdaję sobie z tego sprawę, panie dyrektorze, ale picie ludzkiej krwi może być najbardziej znaczącym objawem jej choroby. Jeżeli przestaniemy się nią zajmować… to moim zdaniem nie wypełnimy lekarskiego obowiązku.
– Obawiam się, że muszę zgodzić się z moim kolegą – powiedział powoli George. – A jeśli jej choroba jest zaraźliwa? Jeżeli ktoś z naszego personelu albo ktokolwiek z naszych pacjentów to złapie, lepiej nie myśleć o konsekwencjach prawnych.
– No więc mamy klops – mruknął doktor Pellman. – Będziemy przeklęci, jeśli nic nie zrobimy, i podwójnie przeklęci, jeśli cokolwiek zrobimy.
– Powinienem jej zadać kilka pytań – oświadczył Frank. – Muszę wiedzieć, czyją krew piła, skąd ją wzięła i dlaczego ją piła.
– A o co pańskim zdaniem zapyta policja? Dokładnie o to samo.
– Ale policji nie będzie chciała tak chętnie odpowiadać, bo może się obawiać, że mogłaby się sama oskarżyć. A kiedy zjawi się jej adwokat, możemy pożegnać się z nadzieją, że czegoś więcej się dowiemy. Ma niezwykłą kombinację objawów… anemię, nadwrażliwość na światło… i do tego poważne problemy psychologiczne.
Doktor Pellman rzucił długopis na biurko.
– W porządku, ale nie zadawajcie jej żadnych pytań poza medycznymi, a jeżeli odmówi odpowiedzi, nie naciskajcie. Proszę też nie przeprowadzać żadnych nowych badań bez porozumienia ze mną.
Kiedy mieli już wychodzić z gabinetu dyrektora, znów zabrzęczał pager Franka.
– Mogę skorzystać z pańskiego telefonu, dyrektorze? Doktor Pellman dał przyzwalający znak ręką, więc Frank podniósł słuchawkę i wykręcił numer.
– Frank, tu Dean Garrett z izby przyjęć. Właśnie przywieziono do nas młodego mężczyznę, który wymiotuje krwią. Objawy są bardzo podobne jak u dziewczyny, którą przywiozłeś rano.
– Zaraz u was będę. – Frank odłożył słuchawkę i popatrzył na doktora Pellmana z poważną miną. – Wygląda na to, że mamy następny przypadek.
Kiedy Frank i George weszli do izby przyjęć, sanitariusze wprowadzali tam siedem ofiar walki gangów. Wszyscy darli się, klęli i byli pokrwawieni.
Doktor Garrett złapał jednego z chłopaków za przód skórzanej kamizelki.
– Jak się nazywasz, bobo ? – rzucił ostro.
Dean Garrett nie wyglądał groźnie – był szczupły, jego policzki pokrywała całodniowa szczecina i miał opadające wąsy, podobne do tych, jakie nosił Wyatt Earp – ale tak wściekle patrzył, że chłopak mimowolnie stanął na baczność.
– Julius – burknął. Jego jedno oko było zamknięte wielkim sińcem, a na wargach miał pionową ranę ciętą. – Ale co to pana obchodzi?
– Do którego gangu należysz, Julius?
– Blue Morons.
– Blue Morons? Nawet pasuje *. A ci pozostali bobos? Z jakiego są gangu?
– X-Skulls.
– No dobra. Słuchaj, Julius: jestem doktor Dean i należę do gangu Wrzeszczących Medyków, a izba przyjęć to mój teren i nie wyjdziesz stąd żywy, jeśli puścisz bąka niezgodnie z przepisami. Popatrz na siebie: wydaje ci się, gilapolla , że to, co sobie porobiliście, świadczy o tym, że jesteście twardzi, no nie? Ale to tylko powierzchowne zadrapania, nic więcej. Ja umiem wyjąć człowiekowi jelita gołymi rękami, tak że nawet o tym nie będzie wiedział, i rzucić mu je na nocną szafkę obok łóżka. Jeżeli nie będziecie się odpowiednio zachowywać, obiecuję, że tak wam właśnie zrobię.
Julius otworzył poranione usta, nie odezwał się jednak, a kiedy Dean Garrett puścił jego kamizelkę, dał znak swoim kumplom, aby przenieśli się w głąb sali, jak najdalej od członków wrogiego gangu.
– Dzieciaki – mruknął Dean. – To jeszcze dzieciaki i trzeba ich traktować jak dzieciaki.
– Nie wiem, jak ty z nimi wytrzymujesz – powiedział Frank. – Większość moich pacjentów to przemiłe starsze panie z rudymi włosami, ale też czasami doprowadzają mnie do szału.
– To proste. Musisz być dziesięć razy bardziej przerażający niż oni, to wszystko.
– Uwierz mi, byłeś. Co to jest gilapolla ?
– Gilapolla ? Tępak – odparł Dean.
Poprowadził Franka do jednego z boksów, znajdującego się dość daleko od wejścia. Kiedy odsunął zasłonkę, ujrzeli chudego dziewiętnasto-, może lub dwudziestoletniego chłopaka, dygoczącego gwałtownie. Jego T-shirt był przesiąknięty krwią. Miał nastroszone włosy, a jego oczy latały dziko na boki. Czarna pielęgniarka zakładała mu ssak, a druga – pryszczata biała blondynka – stała obok łóżka z miską w dłoniach.
Ledwie weszli do boksu, całym ciałem chłopaka szarpnęło, po czym mechanicznie jak marionetka wyprostował tułów i zwymiotował krwią do miski. Z jego brody zwisały pasma zakrwawionego śluzu. Jeszcze kilka razy wstrząsnął nim odruch wymiotny, a potem opadł na łóżko. Cały czas dygotał.
Pielęgniarka wzięła basen i chciała wyjść z pokoju, ale Frank ją powstrzymał.
– Proszę tego nie wylewać. Musi pani zanieść to doktorowi Lomanowi do analizy. Powinniśmy mieć nie tylko próbkę krwi żylnej pacjenta, ale także tej, którą zwymiotował.
– Sądzi pan, że ktoś mógł mu podać truciznę?
– Możliwe, ale ponieważ ten przypadek jest podobny do choroby tej młodej kobiety, którą zajmujemy się na górze, musimy sprawdzić jego grupę krwi. Krew, którą ta dziewczyna zwymiotowała, nie była jej krwią.
– Czy to znaczy, że… Jezu…
– Tak naprawdę to nie wiem, co to znaczy.
Frank podszedł do łóżka i pochylił się nad pacjentem. Młody człowiek miał szeroko rozwarte oczy, ale gałki w dalszym ciągu latały na boki, mruczał, wił się i od czasu do czasu wyginał kręgosłup w łuk, jakby ktoś podłączał go do prądu.
– Posłuchaj mnie, synu – powiedział głośno Frank. – Czy wiesz, gdzie jesteś?
Młodzieniec wpił palce w prześcieradło, najwyraźniej próbując odzyskać panowanie nad sobą.
– Jestem… jestem gghr…
– Posłuchaj mnie, spróbuj się skupić. Jestem lekarzem, nazywam się Winter i przywieziono cię do Sisters of Jerusalem. Możesz mi powiedzieć, jak się nazywasz?
– Nazy… nazyw… aggh…
– Gdzie go znaleziono? – spytał Frank.
– Na Port Authority. Kiedy się przewrócił, stał w kolejce po bilet.
– Jakiś dokument?
– Nic. Sanitariusze powiedzieli, że nie znaleźli przy nim portfela. Albo nie miał, co brzmi mało prawdopodobnie, ponieważ zamierzał kupić bilet, albo ktoś mu go ukradł, kiedy leżał na podłodze i wyrzygiwał bebechy.
Читать дальше