Niektórzy byli bladzi i leżeli nieruchomo, jakby spali albo umarli, a ci, których przywieziono ostatnio, płakali, krzyczeli, wymiotowali i błagali o łaskę. Smród częściowo strawionej krwi był tak wszechobecny, że Frank miał wrażenie, iż przylepia mu się do języka.
Na zewnątrz przez cały czas wyły syreny, co oznaczało, że z rozpalonego miasta zwożeni są kolejni pacjenci. Plastikowe drzwi izby przyjęć kłapały, po korytarzach terkotały łóżka transportowe, co chwila ktoś wołał sanitariusza o pomoc.
Frank i Dean wrócili na izbę przyjęć. Zdjęli z twarzy maski.
– Coś nowego od Willy’ego? – spytał Frank. Wyłożona linoleum podłoga lepiła się od krwi i kiedy po niej szli, podeszwy skrzeczały nieprzyjemnie.
– Sprawdza wszystko, co jest w stanie wymyślić… od sarinu po gaz musztardowy. Sprawdza krew na obecność wąglika, cholery, ptasiej grypy… trzech najmodniejszych ostatnio plag. Jak na razie niczego nie znalazł, ale się nie poddaje i cały czas robi posiewy wszystkim, których przyjmujemy.
– A co z tym enzymem?
– Jak na razie nic jednoznacznego, ale to najwyraźniej metaloenzym, bo zawiera srebro. Troll uważa, że jego obecność może być związana z procesem starzenia się, musi jednak jeszcze nad tym popracować.
Kiedy doszli do drzwi, zobaczyli doktora Pellmana i jego zastępczynię do spraw medycznych, doktor Ingrid Kurtz. Oboje mieli dość ponure miny.
– Burmistrz ogłosił stan wyjątkowy – powiedział doktor Pellman. – Kwadrans temu w mieście zarejestrowano trzysta siedemnaście przypadków osób wymiotujących krwią, a policja znalazła dziewięćdziesiąt trzy wykrwawione ciała.
– Boże… – mruknął Frank. – To zaczyna wyglądać jak Świt trupów .
– Niech pan sobie nie stroi żartów, doktorze Winter. Musimy jak najszybciej się dowiedzieć, co jest z tymi ludźmi Musimy ustalić, co ich łączy: co jedli, gdzie byli, z kim się kontaktowali. Musimy wiedzieć, gdzie każdy mieszkał i gdzie był, gdy pojawiły się objawy. CDC *wysyła nam dwóch doradców, rozmawiałem też już z Medcomcm. Może pan wziąć do pomocy tylu naszych ludzi, ilu pan zechce. Wszystkie urlopy i dni wolne są zawieszone, aż opanujemy sytuację.
– Tak jest, panie dyrektorze!
– Doktorze Garrett, jeszcze jedno…
– Tak?
– Niech pan najszybciej jak tylko się da weźmie sobie kilka godzin wolnego. Niech się pan wykąpie i coś zje. Wygląda pan jak kupa.
Kiedy Frank wrócił na dziesiąte piętro, natychmiast zauważył, że z minuty na minutę panika narasta. Z każdym otwarciem drzwi windy zjawiali się następni chorzy. Wszystkich pacjentów w stanie niezagrażającym życiu przewożono na wózkach do oddziałów rekonwalescencyjnych. Trzymali na kolanach swój dobytek, po korytarzach we wszystkie strony biegali technicy i pielęgniarki, a w dyżurkach wściekle dzwoniły telefony. W ciągu kilku minut szpital zamienił się w hałaśliwą, zatłoczoną i lodowatą od nastawionej na najniższą temperaturą klimatyzacji wieżę Babel.
Frank był w połowie drogi do sali numer piętnaście sześćdziesiąt sześć, kiedy zabrzęczał jego pager. Wyciągnął go z kieszeni, spojrzał na ekranik i zaczął biec. Dotarł do drzwi w momencie, gdy ze środka wychodził jeden z techników, i o mało się nie zderzyli.
– Co się stało?
Zatrzymanie pracy serca. Bez jakiejkolwiek zapowiedzi.
Frank zajrzał przez ramię technika do zaciemnionej sali. Wokół łóżka Susan Fireman stały pielęgniarki, pacjentka leżała podciągniętą wysoko koszulą nocną, a jej chuda jak u wróbla klatka piersiowa jaśniała w mroku białą plamą. Jedna z pielęgniarek trzymała w górze jaskrawożółte elektrody defibrylatora i krzyknęła: „Załadowane!” – ale Frank wiedział, że dusza Susan Fireman już opuściła ciało.
Wszedł do sali. Miał wrażenie, że porusza się bardzo powoli, znacznie wolniej od członków zespołu ratunkowego. Ciało Susan wstrząsnęło się od uderzenia prądem, potem jeszcze raz i jeszcze raz, lecz jej twarz nadal pozostawała śmiertelnie blada, a chude nadgarstki podskakiwały jak u lalki i nic nie wskazywało na to, że cokolwiek będzie w stanie ją uratować.
Frank czekał w cieniu, cały czas przyciskając dłoń do ust. Nic więcej nie mógł zrobić. Po jakimś czasie prowadząca akcję reanimacyjną pielęgniarka odsunęła się od łóżka i odłożyła elektrody na wózek z zestawem ratunkowym.
– Przykro mi. Straciliśmy ją.
Frank wyszedł z cienia i stanął w nogach łóżka.
– Doktorze Winter, zrobiliśmy wszystko, co w naszej mocy – powiedziała pielęgniarka.
– Jej serce po prostu stanęło – dodała inna pielęgniarka i pstryknęła palcami. – W jednej chwili wszystko było w porządku, a po sekundzie… płaska linia.
Frank popatrzył na Susan Fireman i aż się zdziwił, jak bardzo jest zły. Zazwyczaj, kiedy umierali mu pacjenci, czuł jedynie profesjonalny żal, że nie potrafił przedłużyć im życia, ale Susan Fireman jeszcze kilka godzin temu wykręcała swoje ciało na chodniku przed supermarketem i wspinała się na nieistniejącą drabinę, a on nie zdążył jej zapytać o tyle rzeczy, i uświadomił sobie nagle, że chętnie by się o niej wszystkiego dowiedział.
Mimo bardzo bladej skóry wyglądała na spokojną i niemal mógłby przysiąc, że się lekko uśmiecha.
– Wiemy, jak skontaktować się z jej rodziną? – dopytywała jedna z pielęgniarek.
– Wiemy – odparł Frank. – Niech panie już idą. Jesteście bardzo potrzebne na izbie przyjęć.
Pielęgniarki spakowały sprzęt, powyjmowały z przedramion Susan Fireman igły i po chwili został z nią sam na sam. Obserwował jej bladą twarz i zadawał sobie pytanie: „Co się z tobą stało, dziewczyno?”. Jeżeli w ten sam sposób w najbliższych godzinach kolejni ludzie umrą w podobny sposób, wkrótce będzie wiadomo, co spowodowało ich śmierć. Ale Susan Fireman była bardzo młoda i nie powinien jej spotkać taki koniec.
– Dokąd szłaś, gdy wspinałaś się po drabinie? – spytał. – Dokąd miała cię zaprowadzić?
Susan Fireman nagle otworzyła oczy. Blade, błękitne jak lód oczy patrzyły prosto na niego.
Pragnienie krwi
– Co tam jest?! – zawył Ted Busch. – Na Boga, facet, co tam jest?
Ostrożnie pchnąłem drzwi. Ponieważ w sypialni nie zdążyłem zawiesić normalnych zasłon i okno było zasłonięte zawieszoną na haczykach ciemnoczerwoną narzutą na łóżko, było w niej mroczno. Ale nikogo i niczego w środku nie było. Żadnych hord szepczących duchów, szarańczy ani ciemnych wyciągniętych postaci. Stało tam jedynie moje nieposłane łóżko z karmazynową kołdrą i brudnym czarnym prześcieradłem oraz pochlapane farbą kuchenne krzesło, które służyło mi jako szafka nocna. Na ścianie wisiał nieco sfatygowany plakat z magicznym rysunkiem J.F.C. Fullera, przyjaciela Aleistera Crowleya, mistrza czarnej sztuki, pełnym planet, sfalowanych linii i kobiet z płonącymi włosami. No i oczywiście była tam też większość moich ubrań – pogniecionych, brudnych i rzuconych na walizkę.
Dałbym jednak głowę, że był tam jeszcze pewien dziwny zapach. Zazwyczaj moja sypialnia pachniała lekko stęchłymi hinduskimi przyprawami i wilgotnym tynkiem, z dość istotnym dodatkiem wody po goleniu Eternity, teraz jednak czuć było tu coś jeszcze – zapach spalenizny, jaki zostawia na przykład wypalona zapałka – a powietrze było wyraźnie zakłócone.
Pociągnąłem kilka razy nosem. Miałem przedziwne wrażenie że jeszcze przed chwilą ktoś tu był.
Zajrzałem za drzwi, ale niczego za nimi nie było, jeśli nie liczyć moich nowych błyszczących kijów do golfa i sztywnego jeszcze nienoszonego płaszcza burberry – pamiątki z mojego życia z Karen, które odeszło jak sen. Mogłem stracić godność ale kijów golfowych nigdy.
Читать дальше