Aha. Czyli powieści historyczne lżą. To nie młode i piękne dziewczęta, ale podstarzałe prostytutki i zdesperowane babsztyle ratowały skazańców, pomyślałem.
- Głupi byłem, żem się dał pochwycić. - Klaus z bezsilną wściekłością uderzył dłonią w mur.
- A może głupotą był wybór takiego sposobu życia? - rzuciłem drwiąco. - Każdy z was jest przekonany, że nigdy nie zostanie złapany.
- Może tak. - Skrzywił się. - Może już dawno należało zostawić to parszywe zajęcie? Nim jeszcze pierwsze trupy sumienie obciążyły... Może trza było skorzystać, gdy szlachta wsie zakładała? Wziąć szmat pola i wolniznę... Przygarnąć jakąś biedną sierotę lub wdowę poślubić. Wszak dobrze być chłopem, praca ciężka, ale głodu nie cierpią, a i Bogu ich zajęcie miłe...
Klaus się nie mylił. Nie czekaliśmy długo, gdy zgrzytnęły rygle drzwi. Do lochu zeszli ceklarze. Ośmiu. Następny kwadrans był chyba najgorszym piekłem, jakie widziałem w życiu. Więźniowie znakomicie wiedzieli, dokąd i po co idą. Loch wypełniły nieludzkie ryki, biadolenia i błagania. Wysoki, jasnowłosy bandziorek próbował kopać. Ceklarze ujęli drzewca włóczni i bili go tępymi końcami, aż spłynął krwią i poniechał oporu. Żebra też mu chyba przy okazji połamali.
Działali metodycznie i ze sporą wprawą. Do jednego zabierali się w czterech lub pięciu. Wykręcali łapy, wiązali na plecach. W razie najmniejszych prób oporu tłukli ostro i bez litości, kopali ciężkimi sabotami, aż trzeszczały gnaty. Każdy spętany był odpinany od ściany i stawiany do pionu, po czym dwaj potężnie zbudowani strażnicy, nie szczędząc razów, odprowadzali go na górę.
Patrzyłem na to wszystko oniemiały i oszołomiony. Strażnicy pracowali niezwykle szybko, nie minęła chwila i przeciwległa część piwnicy została pusta. Teraz zabrali się do mojej. Czułem, że mnie ominą, w końcu moje śledztwo jeszcze nawet na dobre się nie rozpoczęło. Mimo to gdzieś w głębi trzewi narastał straszliwy dygot. Wreszcie zostało nas tylko dwóch. Klaus walczył jak dzikie zwierzę zapędzone w kąt. Próżny trud. Pięści uniosły się i opadły jak cepy. Po chwili zlany krwią leżał rozciągnięty na podłodze. Spętali mu ręce, nogi połączyli krótką linką, tak by mógł stawiać jedynie nieduże kroki. Więzień cały czas wyrzucał z siebie po niemiecku jakieś koszmarne, piętrowe wiązanki.
Gdy odpięli łańcuch, nieoczekiwanie wyrwał jedną rękę z pęt i rozpaczliwie uczepił się palcami metalowego pierścienia wpuszczonego w mur. Trzech łapaczy ciągnęło go za nogi, ale nie zdołało oderwać. Czwarty podszedł i paroma kopniakami strzaskał mu dłoń. Słyszałem wyraźnie pękające kości nadgarstka.
Żołądek nie wytrzymał, porzygałem się. I nagle wszystko ucichło. Uniosłem głowę. Cela była już pusta. Wywlekli wszystkich. Pozostały tylko stalowe kółka wpuszczone w mur, strzępy łachmanów, kilka ciemnych plam, zapewne krwi... No i słoma, na wpół zgniła słoma z legowisk, teraz porozrzucana była po całym pomieszczeniu. W powietrzu unosił się kurz.
Wiedziałem, że ci ludzie byli winni. Zdawałem sobie sprawę, że popełnili ohydne zbrodnie. Zasłużyli na śmierć. Ale mimo wszystko sposób, w jaki zostali potraktowani w swej ostatniej drodze, burzył we mnie krew. Ich skowyty nadal dźwięczały mi w uszach. Z drugiej strony przecież żaden z nich nie poszedłby dobrowolnie.
Usłyszałem kroki na schodach. Uniosłem głowę.
- Wieści przynoszę - powiedział justycjariusz. - Narzeczony córki waszej w ciężkiej walce ubił chłopaka, któren was o służbę demonom oskarżył. To właśnie ten Norweg, z polecenia katowej działając, pannę Helę próbował zabić. Potwierdził to przed śmiercią. Posłałem ludzi, by kobietę tę odnaleźli i pochwycili.
- Zatem jestem wolny?
- Nie.
- Co z Helą?
- Nadal świadomości nie odzyskała. Moja kuzynka i jej służba troszczą się o nią.
- Moja córka jest umierająca. Chcę ją ujrzeć.
Na twarzy urzędnika odmalowało się zdziwienie.
- Dam słowo, że zaraz potem wrócę do lochu. Jeśli nie wierzycie, możecie odprowadzić mnie zakutego w kajdany i pod eskortą. Ale iść muszę - warknąłem.
Zagryzł wargi.
- Mistrzu Marku - powiedział wreszcie - gdyby to ode mnie zależało, dalibyście słowo i poszli. Ale rozkazy otrzymałem niezwykle konkretne i surowe. Nie mogę was wypuścić choćby na krok poza bramę aresztu. Złożone przysięgi wiążą mi ręce. Obiecuję zarazem, że zrobimy wszystko, aby pochwycić tę, która jej śmierci chciała. Moi ludzie przekopują właśnie Gdańsk od piwnic po dachy.
Odszedł. Siedziałem pogrążony w ponurej zadumie. Nieoczekiwanie spostrzegłem coś jakby ruch. Jakby podłoga drgnęła. Patrzyłem na kamienie. W półmroku zdawały się zmieniać fakturę.
- Matrix się sypie czy ki diabeł? - szepnąłem.
I nagle zrozumiałem. Wywleczono więźniów, toteż wszy i pluskwy pozostałe na słomie poczuły się osamotnione i najwyraźniej zapragnęły mojego towarzystwa...
*
Jeszcze tego samego wieczora do lochu zeszli trzej ceklarze. Odczepili mój łańcuch od ściany.
- Kat po egzekucji odpoczął i znowu nabrał wigoru, by mnie rozpalonymi kleszczami pomacać? - zainteresowałem się.
- Gdzie tam - parsknął jeden. - Przed oblicze sędziego mamy waszmości doprowadzić.
- Nareszcie!
- Waszmość nie ciesz się przedwcześnie, to nie w waszmości sprawie, jeno katową z Trondheim ujęliśmy. Ona to waszmości córkę ubić poleciła, tedy ją jak lisicę z nory wykurzyliśmy i na łańcuchu powlekliśmy do ratusza.
Aha...
Zaprowadzili mnie do łaźni. Woda w balii parowała. Czekało też mydło i moja koszula, ta, którą zostawiłem tu poprzednio. Ktoś wyprał ją w mocnym ługu, lecz i tak śmierdziała stęchlizną. Cóż, jak włókno nadgnije, to żadne pranie nie pomoże. Umyłem się, spróbowałem pozbyć się wszy. Założyłem czyste odzienie i zacząłem wyglądać po ludzku. No, prawie.
Poprowadzili mnie przez dziedziniec, potem jakimiś krużgankami nowo budowanej części gmachu. Wreszcie znaleźliśmy się w szerokim holu.
Staszek siedział pod drzwiami sali rozpraw ze spuszczoną głową. Był smutny. Podszedłem, szurając kajdanami po ceglanej posadzce, i położyłem mu dłoń na ramieniu. Spodziewałem się, że strażnicy mnie odciągną, ale kulturalnie zostali z tyłu.
- Ja... - zaczął, nie podnosząc głowy. - Zawiodłem - szepnął. - Oddałeś ją pod moją opiekę, a ja zawiodłem...
Usiadłem obok, objąłem go ramieniem i w milczeniu długo czekałem, aż się uspokoi.
- Po pierwsze, weź się w garść! - powiedziałem. - Dziewczyna jeszcze nie umarła. Bóg da, wywinie się i tym razem. Po drugie, to nie twoja wina.
- Ale ja...
- Teoretycznie mogłeś ją przykuć w piwnicy na łańcuchu. - Wzruszyłem ramionami. - Albo wsadzić w dyby. Żadne półśrodki by jej nie zatrzymały. To jest bardzo żywiołowa osóbka, nie przywykła, by ktoś jej rozkazywał. Worek pcheł łatwiej upilnować. Popełniła błąd, wychodząc z domu. Tragiczny. Ale też nie ma sensu jej o to obwiniać. Nie wszystko da się w życiu przewidzieć. Nie mam do ciebie żalu, ty też nie powinieneś sobie nic zarzucać.
- Ja... Kocham ją... Tak boli...
- Będzie bolało. Będzie bolało do końca życia - wyjaśniłem. - Będziesz czuł to już zawsze, jak zadrę. Boli, gdy cierpi ktoś, kogo kochamy. To naturalne. Tak po prostu działa normalny i przyzwoity człowiek.
Normalny i przyzwoity, zaśmiał się mój diabeł stróż. I kto to mówi?
Zagryzłem wargi. Miał rację. Ja też wiele razy popełniłem błędy. Zawiodłem, skiepściłem. Czasem przez niedopatrzenie, czasem z głupoty, czasem z lenistwa lub niecierpliwości. A wspomnienie błędów młodości było w tym momencie szczególnie przykre.
Читать дальше