Środkiem piwnicy szła dziwna procesja. Przodem kroczyli dwaj dostojni starcy. Ubrani byli w stroje przywodzące na myśl habity. W dłoniach trzymali długie żerdzie z osadzonymi na końcach ludzkimi czaszkami. Za nimi postępowali w dwuszeregu podobnie odziani następni mężczyźni. Każdy trzymał świecę. Kilku strażników idących obok niosło płonące łuczywa. Poza tymi dwoma na przedzie wszyscy mieli twarze zasłonięte białymi kapturami.
Zakonnicy? Bractwo religijne...? Nie miałem pojęcia. Na katów w każdym razie nie wyglądali. Zaraz za czołem procesji dreptał drobny staruszek. Był niewidomy, oczy zasnuło mu bielmo. Trzymał w dłoniach krzyż będący chyba także relikwiarzem. Na końcu szedł potężnie zbudowany młodzieniec, który niósł kolejny, tym razem duży krucyfiks. Spojrzał na mnie obojętnie, potem poszli dalej. Cała procesja dotarła do ściany i zawróciła. Zatrzymali się i zmówili Pater noster. Więźniowie wtórowali.
Przestałem myśleć. Obserwowałem nieznany obrzęd trochę jak turysta patrzący na święto obcej religii. Pochód ruszył. Teraz przypatrywali się więźniom po drugiej stronie lochu. Wreszcie ślepy starzec wskazał któregoś dłonią. Strażnicy podeszli i po chwili majstrowania przy kłódce odczepili okowy od ściany. Starzec podał uwolnionemu krzyż do ucałowania. Znowu odmówiono modlitwę i wszyscy, łącznie z więźniem, wyszli. Huknęły rygle. Ktoś zaklął paskudnie.
Nic z tego nie kapowałem. Przyszli zabrać więźnia na egzekucję czy ki diabeł? Chyba nie, za bardzo się ucieszył.
To przecież moja religia, pomyślałem. Te czasy od moich dzieli czterysta lat. A ja nie mam pojęcia, co to za obrzęd...
- Nie udało się - mruknął Klaus i też dołożył soczyste przekleństwo. - Zatem nie wywinę się.
Zauważyłem, że zmarkotniał i jakby przygasł.
- Nie znam tego zwyczaju - powiedziałem.
- Nie? - Spojrzał na mnie zaskoczony.
- Przybyłem z krajów, gdzie nauka Lutra wiele zmieniła - wykręciłem się.
- No tak. To stary obyczaj. Raz w roku na Wielkanoc członkowie Bractwa Męki Pańskiej mają prawo do lochów zstąpić i jednego więźnia na śmierć skazanego uwolnić - wyjaśnił.
- Tak po prostu? - zdziwiłem się.
- Nieważne, co uczynił i za co karę odbywa - potwierdził. - Od tej pory żyć musi pobożnie, a oni odpowiedzialność za niego przyjmują. I baczą, by na złą drogę nie powrócił. Lepiej tak żyć, niż nie żyć - westchnął. - Powieszą mnie pewnikiem już za kilka dni...
*
Staszek wstał ciut przed świtem. Z kuchni usłyszał śpiew kucharki. Zajrzał do Heli. Dziewczyna nadal leżała pogrążona w głębokim letargu. Marta spała na łóżku obok. Musiała mieć bardzo czujny sen, bowiem choć szedł na palcach, znowu obudziła się natychmiast.
- Nadal nic - odparła na nieme pytanie chłopaka.
Zszedł do kuchni, wziął oba cebrzyki i poszedł zaczerpnąć wody ze studni.
Umył się przy okazji przy korycie. Lodowate strugi rozbudziły go ostatecznie, przywróciły przytomność i klarowność myślenia.
Agata z ojcem zakładali płaszcze.
- Rezurekcja - powiedziała wdówka. - Dzwon już uderzył.
- Kto zostanie z Helą?
- Marta.
Staszek przełknął ślinę.
- Tylko ona? A jeśli...
Zawahali się.
- Zostanę z nimi - powiedział twardo. - Pomódlcie się w moim imieniu. Nie mogę iść. Kobiety opieki potrzebują.
- Zostań - przyzwolił pan Wiktor.
Z piętra zbiegł Artur. Także kucharka szła do kościoła. Staszek zasunął za nimi rygle. Przeszedł się po domu i zajrzał do pokoiku, gdzie leżała jego przyjaciółka.
- Posiedzi pan z nią? - zapytała służąca. - Ja śniadanie naszykuję, głodni wrócą, a tu niespodzianka ich zastanie.
- Oczywiście. - Uśmiechnął się.
Usiadł w fotelu. Patrzył na Helę. Nadal miała woskowo bladą twarz, ale co jakiś czas jej pierś unosiła się w oddechu.
- Się porobiło - mruknął.
Gospodarze wrócili po mniej więcej trzech godzinach. Razem z nimi nadszedł justycjariusz.
- Spotkaliśmy krewniaka w kościele - powiedział Artur - to i umyśliliśmy na śniadanie wielkanocne zaprosić.
Przeszli do salonu.
- Chrystus zmartwychwstał - rzekła Agata i pocałowała trzykrotnie najpierw Martę, potem Staszka.
- Zaprawdę zmartwychwstał... - odpowiedział zażenowany.
Służąca poprawiła manekin i odsunęła zasłony. Zasiedli do stołu. Grzegorz Grot popatrzył w zadumie na kukłę usadzoną znowu tyłem do okna.
- Zacny pomysł - ocenił.
- Ale to niemoralne w dniu takiego święta zasadzkę na bliźniego czynić - westchnął pan Wiktor. - Choć z drugiej strony cóż to za bliźni, gdy młode dziewczęta w samej wiośnie ich życia podstępnie mordować chce.
- Pan nasz Jezus Chrystus powiedział, iż to szabas jest dla człowieka, a nie człowiek dla szabasu. Bóg się nie obrazi, jeśli w dniu tym podejmiemy trud, by pochwycić zbrodniarza - mruknął Grzegorz Grot.
- Co słychać u przyjaciela mego Marka? - zagadnęła Agata.
Wyczuwało się w jej pytaniu ironię.
- Siedzi w lochu i krzywda mu się nie dzieje - odparł równie ironicznie justycjariusz. - Droga kuzynko, więzienie to miejsce paskudne. Należy dokładać wszelkich starań, by się tam nie znaleźć. - Spojrzał na Staszka, mrużąc złośliwie oczy.
Ten zagryzł wargi.
Na stół trafiła misa śledzi w korzennej zalewie i bochen białego pszennego chleba. Do tego szynka aż poczerniała od długiego wędzenia, pasztet, gotowane jaja. Post się skończył.
Staszek ukroił pajdę i podał usłużnie kobietom. Agata cięła wędliny. Ryby łowili z misy łyżkami.
Widelce by się przydały, dumał chłopak.
- Dokąd zamierzacie się udać, gdy mentor wasz wolność odzyska? - zagadnął nieoczekiwanie justycjariusz.
- Święto jest, nie gadajmy zatem o pracy waszmości - odgryzł się Staszek.
Agata i Marta uśmiechnęły się lekko.
- Nie chcecie, to nie mówcie. - Grot wzruszył ramionami. - Rad bym was jednak z miasta mego pożegnać jak najszybciej. Kozacy już wyjechali i tym samym ciężar jeden mi z serca spadł.
- Ja także wolałbym waści fizjonomii więcej nie oglądać, jednak czas jakiś przebywać tu jeszcze muszę, gdyż narzeczona moja...
- Wiem - zasępił się urzędnik.
- W każdym razie nie mam najmniejszego zamiaru niweczyć z takim trudem wypracowanego porządku - rzucił Staszek.
Było mu trochę głupio. W końcu siedzący przy stole justycjariusz po prostu wykonywał swoje zadania i wykonywał je dobrze. Pech chciał, że stanęli mu na drodze.
- Bardzo dobre te ryby - pochwalił Grot. - W zalewie nie tylko pieprz i imbir, ale chyba i szafran wyczuwam?
- I dzikiego tymianku odrobina - wyjaśniła wdówka.
- A ocet z wina mozelskiego, które skwaśniało, zrobiony?
- Z reńskiego. - Pokręciła głową.
W tym momencie okno rozprysło się na kawałki. Bełt trafił kukłę, która opadła na krawędź stołu. Wszyscy porwali się z miejsc. Zaraz drugi pocisk uderzył tuż obok pierwszego.
Wdówka jednym szarpnięciem zasłoniła okno kotarą. Trzeci bełt zaplątał się w tkaninę.
- Z Bogiem, chłopcy - szepnął pan Wiktor. - Przynieście mi jego głowę!
- Wybiegnę za chwilę - dorzucił justycjariusz. - Gdyby po dachach uciekał, pochwycę go, gdy ziemi dotknie. Albo zestrzelę niczym gołębia z gałęzi. - Z worka wyciągnął własną kuszę i dźwignią naciągnął cięciwę.
Pobiegli. Schodami w dół, potem długim, ciemnym korytarzem. Nie było czasu krzesać ognia i odpalać pochodni. Sunęli po ciemku, dotykając ściany. Zakręt, drabinka, klapa...
- Ty do wejścia na dach, ja do pokoju, skąd strzelał. Nie ujdzie nam! - syknął Artur, dobywając korda. - Kto pierwszy go postrzeże, niech krzyknie. Drugi z pomocą pospieszy!
Читать дальше