- Tak, ale by wstać, potrzebuję męskiego ramienia do pomocy. Zbroja wąska jest a długa, nogi mi w udach spęta.
- Służymy trzema do wyboru - powiedział poważnie gospodarz. - Teraz co najważniejsze. Pójdziesz między nami. Gdy ujrzysz, że ktoś się do strzału składa, padnij od razu w błoto. W tłumie przed kościołem ktoś może próbować pchnąć ją nożem - zwrócił się do Artura i Staszka. - Tu działać wy musicie, ja jej plecy osłaniał będę. Gotowi?
Kiwnęli głowami.
- Czy dom... - zaczął Staszek. - Zostaną tu jedynie Hela z kucharką. A jeśli ktoś pod nieobecność naszą...
- Izba, w której przyjaciółka twa leży, ma drzwi solidnie okute. Kucharka instrukcje dostała, by od wewnątrz się zaryglować i dopiero na sygnał umówiony otworzyć. Drzwi zaś wejściowe zaopatrzone są w najlepsze zamki norymberskiej roboty - uspokoił go pan Wiktor. - Wyłamać ich nie sposób, a żeby otworzyć sztuką złodziejską, nie lada fachowca by trzeba i czasu musiałby poświęcić wiele. Będą tu bezpieczne. Tak bezpieczne, jak tylko jest to możliwe.
Agata najpierw długo lustrowała zaułek i dom naprzeciwko, potem kiwnęła głową. Można ruszać.
Być może idziemy na śmierć, pomyślał Staszek z melancholią i przeżegnał się. Kto wie co może nas spotkać na ulicy. Co gorsza, wystawiamy na niebezpieczeństwo to dziecko... Nie podoba mi się to, ale nie protestuję. Jestem ścierwem czy durniem? A może nie wierzę, że stanie się coś złego?
Nie zapalili latarni, by nie ułatwiać wrogowi celowania. Wieczór był bardzo chłodny. Staszek na polecenie kupca wziął dziewczynę pod rękę. Mijali większe i mniejsze grupki ludzi ciągnących do kościoła. Wielu niosło lampiony i latarki. Pan Wiktor wymieniał grzeczności z napotkanymi sąsiadami i znajomymi.
Okna świątyni z daleka jarzyły się blaskiem. Tłum gęstniał. Setki pełgających świec rozświetliły ulicę, stało się jasno niemal jak w dzień.
Zdumiewające, myślał Staszek. Nie ma tu nawet latarni ulicznych, a widać każdą grudę błota.
Weszli do kościoła. Ferberowie mieli tu swoją ławkę. Staszek próbował się skupić na liturgii, ale nie mógł. Myśli nieustannie uciekały. To o Heli, to znów o drodze powrotnej. Wreszcie msza dobiegła końca. Staszek zdumiony patrzył, jak księża zdejmują z ołtarza świeczniki i obrusy. Siostry zakonne obmyły kamień wodą i winem. Wierni już się rozchodzili. Artur dotknął ramienia Marty.
- Pora na nas - szepnął. - Lepiej wracać teraz, gdy ludzi na ulicach jeszcze wielu.
- Masz rację - odparła Agata. - Ruszajmy.
Staszek wyszedł pierwszy. Omiótł spojrzeniem ulicę. Przechodniów było sporo, nie wypatrzył jednak nic podejrzanego. Powędrowali w stronę kamienicy. Grupki mieszczan rozchodziły się, zakręcały w bramy i zaułki. Znikały lampy, lampiony, latarki.
- Ze światła wypełniającego kościół wychodzimy w mrok, jak krople płonącej oliwy odrywające się od pochodni, które padając w ciemność nocy, coraz dalej jedna od drugiej, gasną - powiedziała Agata.
- Pięknie to rzekłaś, pani - westchnął Staszek.
I naraz zadumał się nad własnymi słowami. Pani... Była od niego tylko trzy lub cztery lata starsza. W jego czasach byłaby pewnie studentką. A jednak emanowało z niej coś, co sprawiało, że wydawała mu się starsza, bardziej dorosła.
Wreszcie zostali na ulicy sami. Jeśli to ścierwo zdecyduje się nas napaść, to teraz, pomyślał, odbezpieczając ukradkiem rewolwer.
Nerwy miał napięte jak postronki. Zrobiło się zimniej, w powietrzu widział parę swojego oddechu. Jednak nic się nie wydarzyło. Udając, że się rozgląda w zadumie, omiótł wzrokiem okna. Nigdzie nie dostrzegł żywego ducha. Zagadkowy snajper nie czatował w zasadzce.
Czy ta cała maskarada w ogóle miała sens? - zamyślił się. Czy zamachowiec widział nas, a jeśli widział, czy dał się oszukać? Bo może narażaliśmy to dziecko zupełnie niepotrzebnie.
Pan Wiktor szybko uporał się z zamkami i niemal wepchnął Martę do sieni. Staszek i Artur weszli jako ostatni. Drzwi zatrzasnęły się z hukiem. Szczęknęły rygle.
- Jesteśmy bezpieczni - odetchnęła Agata.
- Jeszcze nie - odparł jej ojciec. - Wy dwaj przeczeszcie cały dom. Jeśli ktoś wdarł się tu pod naszą nieobecność...
- To żywy nie wyjdzie - uspokoił go syn.
Staszek po raz kolejny zdumiał się mądrością i przebiegłością starego. Zlustrowali pospiesznie wszystkie pomieszczenia na parterze i piętrze. Zajrzeli na poddasze i strych. Dopiero gdy upewnili się, że nigdzie nie ukryli się zamachowcy, pan Wiktor zapukał do drzwi komnaty. Kucharka odsunęła rygle.
- Co z Helą? - zapytał chłopak.
- Nadal ni to śpi, ni to umarła. - Kobieta przeżegnała się. - Dziwny to sen, głęboki i do śmierci podobny, ale żyje przecież... Bóg da, obudzi się ptaszyna.
- Na pewno się obudzi - uspokoił ją. - Sen zdrowie daje.
Zasiedli do wieczerzy. Kukłę w stroju Heli usadzili tyłem do okna. Na jej głowie Agata udrapowała motek przędzy rudego koloru. Staszek wyszedł z kamieniczki, by spojrzeć, jak dekoracja wygląda z zewnątrz.
- Nawet w miarę - stwierdził szeptem.
Szybki w oknach nie były do końca przejrzyste, ale zielony jedwab odznaczał się na tyle charakterystycznie, że wróg powinien go rozpoznać.
Gdy chłopak wrócił, stół był już nakryty. Pośrodku ustawili świecznik na cztery grube świece. Staszek zajął wskazane miejsce. Wszyscy domownicy zasiedli wokół. Nikt nie usiadł naprzeciw manekina.
Jeśli zamachowiec zakradł się do domu po drugiej stronie i strzeli, dumał Staszek, bełt wybije okno i kto wie czy nie przeszyje kukły na wylot...
Kolacja okazała się wybitnie postna. Na desce położono bochen ciemnego chleba, każdy dostał miseczkę z odrobiną oliwy na dnie. Pośrodku stanęła też miska z nastruganymi kawałkami suszonego dorsza. Modlitwa na rozpoczęcie posiłku... Maczali chleb w oliwie i przeżuwali niewielkie kęsy twardej jak podeszwa ryby.
Wreszcie wieczerza dobiegła końca. Wróg nie uderzył. Posiedzieli jeszcze kwadrans, ale wszyscy czuli, że to już nie ma sensu. Nawet jeśli ich śledził, to albo odkrył podstęp, albo nie był jeszcze gotów do przeprowadzenia zamachu.
- Cóż uczynimy? - zapytał pan Wiktor.
- Udajmy się na spoczynek, a jutro z rana maskaradę naszą powtórzymy - zaproponowała Agata.
W dzień raczej nie zaatakuje, pomyślał chłopak, ale wolał nie mówić o tym głośno.
Zaszedł jeszcze do saloniku, w którym leżała Hela. Zastał tu Martę. Krzątała się przy chorej.
- Poiłam ją, ćwierć kwarty rosołu dałam, lecz jedna rzecz bardzo mnie niepokoi.
- Cóż się stało?
- Nadal nie było ni kropli moczu - powiedziała. - Gdy u psa tak się stanie...
- To znaczy, że nerki nie pracują. Wiem, czym to grozi - westchnął. - Wiem aż za dobrze...
W tej zasranej epoce nie ma żadnych szans na dializę, pomyślał ponuro. Jedyna szansa, że to naturalne, że nanotech zużywa wodę w jakichś procesach... Diabła tam, wodę zużyje, ale co zrobi z mocznikiem? Przecież to trzeba wydalać!
- Nerki? - powtórzyła.
- Narządy wewnętrzne - wyjaśnił.
- Ależ wiem, co to nerki - obraziła się. - Tylko czemu tak niezwykle ważne się panu wydają?
- One produkują mocz, który następnie trafia do pęcherza i na zewnątrz - wyjaśnił. - Zwierzęta zbudowane są w środku dość podobnie do ludzi. Byłaś kiedyś przy rozbieraniu tuszy świńskiej albo cielęcej?
Kiwnęła głową.
- Przypomnij sobie zatem, z czym nerki są połączone.
- Macie rację, panie. - Ukłoniła się zarumieniona jakby ze wstydu. - A gdybyście tak noża użyli?
Читать дальше