Rynna! - coś zawyło w jego głowie. Łapać rynnę!
Lecz rynien nie było. Chwycił krawędź dachu, zawisł na ułamek sekundy. Mokre, śliskie drewno nie dawało żadnych szans. Choć zaciskał palce z całej siły, nie był w stanie się utrzymać. Nagle deseczka trzasnęła i przybysz z przyszłości runął w otchłań. Mur domu z gładko spojonych kamieni mignął mu przed oczyma.
- Ojcze nasz, któryś...
Nie zdążył na dobre rozpocząć modlitwy, gdy uderzył ciężko stopami w dach jakiejś przybudówki.
...jest w niebie...
Przeturlał się po nim.
... święć się...
Próbował złapać się ściany, do której była przyklejona przybudówka. Palce o milimetry minęły szeroki gzyms okna.
...imię Twoje...
Gonty pod stopami zatrzeszczały, konstrukcja, choć ugięła się, to jednak wytrzymała. I znowu wilgotne, zroszone deszczem drewno okazało się śliskie jak lód.
...przyjdź...
Nie miał jak przytrzymać się ściany. Tynk był zupełnie gładki. Opuszki palców trące o zaprawę zapiekły. Na kolanach znowu zjeżdżał po mokrych deszczułkach. Kolejny dach skończył się pod nim.
...królestwo Twoje...
Przez moment półwisiał, usiłując powstrzymać upadek. Nie zdołał.
...bądź...
Uderzył w następny pochyły daszek i stoczywszy się z niego, plasnął ciężko w błoto podwórza, aż zobaczył świeczki w oczach.
...wola Twoja...
Kostka lewej nogi zabolała, chyba ją sobie zwichnął... Podniósł się natychmiast, czepiając ściany jakiejś komórki. Stanął chwiejnie. Rwała go nie tylko kostka, ale też kolano i biodro drugiej nogi. Miał ranę na łydce, czuł, jak krew leniwie cieknie mu po skórze. Łokieć też stłukł i żebra. Rozejrzał się, szukając odruchowo rękojeści szabli. Ale broni nie miał. Rewolwer...
Dobył. Odbezpieczył. Wokół panował martwy bezruch. Tylko krople deszczu pluskały w kałużach. Dokończył modlitwę i dopiero przeżegnawszy się, ruszył, kulejąc.
Jak się okazało, od strony podwórza do ściany kamienicy dostawiono oficynę, a tę z kolei podparto szopką. Daszki zamortyzowały upadek. Spadając, trafiał właśnie na nie. To pozwoliło Staszkowi wyjść z przygody niemal bez szwanku. Oszacował wysokość budynku. Siedem, może osiem metrów dzielących go od krawędzi dachu przebył w trzech ratach.
- Cud - mruknął zdumiony i przeżegnał się raz jeszcze.
Nurtowało go pytanie, gdzie też podział się przeciwnik. Czyżby zdołał czmychnąć? Pokuśtykał, by obejść przybudówki, i wtedy go zobaczył. Młody Norweg miał mniej szczęścia. W miejscu, gdzie upadł, nie było żadnych dodatkowych budynków, żadnych krzaków, nic, co mogłoby złagodzić upadek. W dodatku ta część podwórza leżała naprzeciwko bramy. Podjazd wybrukowano starannie granitowymi otoczakami.
Zamachowiec złamał obie nogi, być może miał też obrażenia wewnętrzne. Wił się teraz w błocie, jęcząc i klnąc wściekle w swoim języku. Staszek, kulejąc, podpierając się jakimś kijem jak laską, dokuśtykał do niego.
- I po cholerę ci to było? - zapytał ze złością. - Nie lepiej było siedzieć na dupie w swojej wsi? Musiałeś się pakować w sprawy, które cię przerastają? Nie lepiej było poddać się i grzecznie...
Umilkł.
Po cholerę mu to gadam? - zapytał siebie. Gnojek za chwilę wyciągnie kopyta. Prawienie w takiej chwili morałów to jak kopanie leżącego.
Trzasnęły wrota bramy. Na podwórze wpadł zasapany Artur. Towarzyszył mu wysoki mężczyzna ubrany z niemiecka, zapewne właściciel domu, na którego dachu rozgrywała się potyczka.
- Żyjesz! - krzyknął młody kupiec na widok Staszka. - Widziałem, jak spadłeś. Myślałem... - urwał, widząc rannego łebka. - Co z nim? Bierzemy czy...
Staszek spojrzał na dogorywającego wroga. Norweg wyglądał źle. Zbladł, jego twarz kolorem przypominała rybi brzuch. Pokryły ją kropelki potu, a może to był deszcz?
- Nie wiem. Nogi w upadku połamał, to pewne. Może i inne kości. I chyba źle z nim.
- Umrze - zawyrokował Artur. - Krew się z boku rzuciła. Popękały mu flaki albo inne narządy w trzewiach. Jeśli chcemy wiedzieć, czyje rozkazy wypełniał, musimy się pospieszyć ze sprawieniem go. Bo drogi do kata nie przetrzyma.
- Mam koszyk z żarem w kuchni - zaofiarował się gospodarz. - Jakieś kleszcze i haki też się w szopie znajdą.
Staszkowi żołądek podszedł do gardła. Właściciel posesji powiedział to zupełnie normalnym tonem, jak gdyby torturowanie przypadkowych gości było dla niego czymś zwyczajnym.
- Od kiedy to kupcom wolno w tym mieście sztuką katowską zeznania wydobywać? - rozległo się za nimi.
Staszek, Artur i nieznajomy odwrócili się zaskoczeni. Justycjariusz. Minął ich i pochylił się nad rannym.
- Poznajesz mnie, cudzoziemcze? - zapytał.
Norweg splunął z pogardą.
- Umierasz - powiedział Grzegorz Grot spokojnie po niemiecku. - Twoja droga kończy się tutaj.
Łebek kaszlnął krwią. W jego oczach malowało się zwierzęce przerażenie.
- Znalazłeś się oto w obliczu śmierci. Pół wachty nie minie, a przed Najwyższym Sędzią staniesz. Powiedz nam, proszę, kto cię wysłał, byś z kuszą na życie ludzkie godził?
Chłopak nie odpowiedział.
- Być może Bóg w swojej łasce przyjmie, iż działałeś zgodnie ze swym sumieniem. Ale mnie się widzi raczej, że do piekła pójdziesz. Jak to mistrz Markus zauważył, wysługiwałeś się kobiecie podłej i okrutnej. Pełną świadomość niegodziwości swych czynów zachowywałeś. Możesz część swych win odkupić jeszcze. Powiedz, to ona kazała ci zabić Helę?
Chłopak nie mógł już mówić, więc skinął kilkakrotnie głową.
- Jesteście świadkami. - Urzędnik spojrzał obu młodzieńcom w oczy.
Ranny westchnął ciężko i życie zgasło w nim niczym zdmuchnięta świeca. Grot trącił trupa stopą.
- Wiele widziałem - burknął. - Chwytałem ludzi i szalonych, i zwyrodniałych. I takich, którzy dziewczęta dusili, i takiego, który gęś wychędożył. Ale żeby strzelać kobiecie w plecy w niedzielę wielkanocną, trzeba naprawdę nie mieć śladu ludzkich uczuć...
Gdzieś daleko odezwały się kościelne dzwony. Południe. Biły na Anioł Pański...
*
Obudziłem się jakiś rozbity. Zakaszlałem ciężko. Uchyliłem powieki. Parszywy loch skąpany w półmroku, porażający smród kłujący przez nozdrza prosto w mózg. Wieczny zaduch wiszący w powietrzu. Co to dziś? Wczoraj był poniedziałek wielkanocny, no to dziś wtorek... Zobaczyłem, że Klaus już nie śpi. Patrzył martwym wzrokiem w ścianę.
- Ech, wyrwać się stąd choć na chwilę. - Targnąłem łańcuchem.
- Każdy z nas wyrwie się na chwilę - burknął. - Każdy zobaczy błękit nieba, poczuje powiew wiatru na twarzy.
Spojrzałem zdziwiony.
- Każdemu ta sama droga pisana - ciągnął. - Po tych schodkach na górę, na wózek i pod szubienicę przed bramą. I to niebawem, dziś może.
- Czemu tak sądzisz?
- Już po Wielkanocy. Nikogo nie ułaskawią. Śledztwa zakończone i pora zrobić miejsce w lochach.
- Ale...
- Wszystkich siedmiu jednego dnia nie powieszą. Pewnie trzech lub czterech dziś, a resztę jutro może... Waszmości nie, najpierw tortury. Mistrz małodobry dziś i jutro będzie zajęty nami, wątpię, by zechciał jeszcze po egzekucji pracować, tedy przypuścić należy, iż dopiero w czwartek waszmości wezmą na męki.
- Ale... Ot tak, wyprowadzą i powieszą? - nie mogłem pojąć. - Powinno być ostatnie życzenie, ostatni posiłek, może dzban wina...
- Może tak dawniej bywało... Ponoć kiedyś i zwyczaj był taki, że jak jaka stara murwa lub wdowa chciała małżeństwa raz jeszcze zakosztować, to skazanemu chustkę na głowę zarzucała i poślubić ją musiał za win darowanie.
Читать дальше