Wszyscy więźniowie gapili się na nieboszczyka i klęli, aż powietrze tężało.
- A to ci dopiero - mruknął mój sąsiad i też dołożył na końcu soczyste przekleństwo.
Wyczułem w jego bluzgu podziw.
- Co... - Wzruszyłem bezradnie ramionami.
- Nie rozumiesz? Wtedy gdy przyszli nas zabić. Kopnąłeś człowieka, który się pochylał z nożem w ręce. Broń widać potoczyła się daleko. Co szkodziło w zamieszaniu kozik dłonią nakryć? I dzisiejszej nocy ten nieszczęśnik postanowił wykorzystać szansę daną mu przez los.
- Był przykuty za kostkę nogi - domyśliłem się.
Zrobił zacisk ze sznurka i oderżnął sobie stopę. Potem pokuśtykał do ściany, wbił nóż, wyskrobując zaprawę spomiędzy kamieni. Gdy stanął na rękojeści, mógł dosięgnąć okna. Kraty jeszcze nie wprawiono na stałe, więc zaczął rozplątywać rzemienie, które ją przytwierdzały do futryny. Tu siły go opuściły, bo upływu krwi, rzecz jasna, całkowicie stłumić nie zdołał. I runął niczym worek łachmanów. Najpierw zemdlał, potem zmarł z wykrwawienia.
Klaus milczał, ja też siedziałem głęboko poruszony. Ktoś skazany na śmierć albo przewidujący taki wyrok postanowił uciec kostusze spod kosy. I aby uwolnić się z oków, odciął sobie stopę... Ot tak. Chciał żyć. I aby to pragnienie zrealizować, podjął próbę szaloną. A może szaloną tylko z mojego punktu widzenia? Bo przecież mogło mu się udać! Był blisko, bardzo blisko wolności! Gdyby wypełzł z lochu na dziedziniec i pokonał bramę... Potem wystarczyło przejść przez miasto, chyłkiem w ciemnościach, skacząc na jednej nodze, dotrzeć do meliny i jakichś przyjaciół, którzy by go ukryli i wykurowali. Jeśli zdołałby uniknąć tężca i gangreny... No i do końca życia kuśtykałby o kulach. Ale przecież lepiej tak żyć, niż nie żyć wcale.
- To mogło się udać - powiedziałem w zadumie.
- Jedna szansa na mendel - ocenił Klaus. - Może jedna na tuzin? Kto to może wiedzieć. Ale szansa! Bo najtrudniejsza część tej roboty to nogę oderżnąć... Cichcem, by nie krzyknąć ani jęku głośnego nie wydać, coby nikt się nie obudził. A to wszak już zrobił.
Przypomniałem sobie, jak człowiek Petera Hansavritsona na rozkaz odgryzł sobie kciuk. Przypomniałem sobie wyraz twarzy chłopaka, któremu pirat odstrzelił głowę.
Ciągle uczę się tych ludzi, pomyślałem. Są inni niż ja. Twardsi. Lepsi, ulepieni z innej gliny. Cała moja przewaga nad nimi to trochę wiedzy liźniętej tu i ówdzie. W sumie to gówno, a nie przewaga.
Zaledwie strażnicy zabrali trupa, wrócili po mnie. Kuśtykając na pokancerowanych stopach, wdrapałem się na górę.
Miodzio, pomyślałem. Nigdy się nie wygoi, jeśli będę co chwilę narażał strupy na zerwanie... Tym razem zamiast do celi tortur poprowadzili mnie do biura swojego szefa. Dobre i to.
Grot siedział za stołem, wyglądał na zmęczonego. Gdy wszedłem, studiował jakieś papiery. Raporty konfidentów? Kto wie... Z drugiej strony jaki odsetek mieszkańców miasta umie pisać?
- Waszmość rzeczywiście jesteś sługą diabelskiej łasicy - powiedział wreszcie poważnie.
- A z czego waść wniosek taki wyprowadzasz? - zagadnąłem.
- Pomyśl, człowiecze, sam. Jesteś pod ciężkim oskarżeniem. Wrzucono cię do lochu. Jakby tego mało było, próbowano cię zabić. Śmierć uderzyła obok... Tuż obok. Trzykrotnie. A waszmość, ilekroć cię przesłuchuję, krotochwile sadzisz, dowcipkujesz, błazna istnego z siebie robisz, aż i mnie popatrzeć miło i mimo woli najszczerszej uśmiech na me oblicze wywołujesz... Tedy wyjaśnienia mogą być dwa. Pierwsze takie, że waszmości od ciężkich terminów rozum się popsował, drugie zaś takie, że rychło diabelska łasica przybędzie i z lochu naszego waszmości wyrwie. Kto wie, może nawet datę swego przybycia zdradziła? - Wbił we mnie hipnotyzujące spojrzenie.
- Nie zdradziła. - Wzruszyłem ramionami. - I nie wiem, przybędzie czy nie, gdyż od wielu dni nie było mi dane się z nią spotkać. Mijają oto dwa tygodnie, a ja...
Zbladł, jakby miał zemdleć.
- Waszmość powiedział: dwie niedziele?
- Tak. - Nie widziałem sensu, by to ukrywać.
- Zaledwie czternaście dni temu ten demon kroczył ulicami Gdańska?! - wykrztusił przerażony.
- Demon i demon - parsknąłem. - Tylko tyle przychodzi wam do głowy? Tłumaczyłem już. To nie jest ani anioł, ani diabeł. Uczyniono ją z metalu niczym chronometr! To tylko skomplikowana konstrukcja mechaniczna!
Milczał. Wkurzał mnie ten typ. Śledczy za dychę.
- Może byście mnie tak wypuścili? - zaproponowałem.
- Co? - Zdumiony aż rozdziawił gębę.
- Trzymacie mnie w lochu na podstawie donosu jakiejś wściekłej baby i pętaka, który ledwo duka po niemiecku. Nie przesłuchaliście, nie stawiacie przed sądem. To chyba oznacza, że nie macie przeciw mnie wystarczająco mocnych dowodów?
- O tym zadecyduje sąd.
- To niech zadecyduje. Powieście mnie albo pozwólcie wracać do domu.
Westchnął.
- Sprawa wasza nie tak prosta, jak by się wydało - powiedział. - Luterańska starszyzna chciałaby was przesłuchać, nie ma jednak po temu prawa. Biskup katolicki, którego władzy podlegacie z racji chrztu, chętnie sam by was osądził, ale nie uśmiecha mu się opierać na donosach lutrów. Burmistrz zaś uważa, że całe to gadanie o demonie to tylko ciemnota i zabobon. Jego zaufany rajca Wolf pragnąłby przypiec wam boczków, byście opowiedzieli nam o Peterze Hansavritsonie i jego brudnych sprawach.
- A waszmość?
- A mnie się w ogóle nie podobacie - powiedział szczerze. - Z łasicą gadacie, która miasto całe spalić może. W przyjaźni z Mariusem Kowalikiem pozostajecie. Wreszcie ukrywacie prawdę. Ktoś, na was polując, ludzi wyrżnął, że zliczyć trudno... Bez powodu się takich rzeczy nie robi. Moim zadaniem jest utrzymać porządek w mieście. Wy i wasz protegowany Stanisław stanowicie zarzewie płomienia, który niepilnowany poparzyć może albo i pożogą się rozlać.
- Prawdziwi bandyci chodzą po mieście i wodzą was za nos! - zawołałem. - A ja siedzę w lochu, bo się nie podobam waszmości, biskupowi, burmistrzowi, rajcom...
- Waszmość człek uczony. Rozumiesz tedy, iż utrzymanie porządku w Gdańsku jest sprawą ogromnie trudną. Nawet w czasie, gdy statki nie zawijają do portu. Nie da się upilnować wszystkiego. Trzeba siły rozdzielić. Pilnować tych, którzy groźni dla prawa i porządku. Katu oddawać tych, których przyłapać na różnych niegodziwościach się udało. Najchętniej zobaczyłbym was na szafocie - westchnął. - Bo póki żyjecie, nadal drobiną żaru jesteście - powtórzył swoją myśl.
Widać sam wydumał to porównanie i teraz się popisywał. Wiedziałem, że to idiotyzm, ale podobała mi się szczerość Grota.
- Na szafocie... - podchwyciłem.
- Najlepiej wespół z waszym przyjacielem Staszkiem i jego druhem Maksymem - uzupełnił. - Choć tamtej nocy znaczne usługi nam oddali, zabijając jednego ze złoczyńców i poważnie raniąc drugiego, to jednak nie jest dobrze, gdy po mieście chodzą ludzie nie tylko pod bronią, nie tylko potrafiący nią władać, ale do tego wszystkiego wprawieni w zabijaniu.
- Najlepiej byłoby wszystkich rozbroić - zakpiłem.
- Nie, to też dobre by nie było, gdyż wtedy nikt bandyty powstrzymać by nie mógł - odpowiedział poważnie. - Nie sposób postawić strażników wszędzie, tedy każdy człowiek musi mieć możność, by samodzielnie lub wespół z sąsiadami i przyjaciółmi odeprzeć napaść.
No proszę, ten koleś był mądrzejszy niż niejeden polityk z mojej epoki.
- Do lochu - polecił ceklarzom.
*
- Rankiem Staszek zamknął dom i poszedł nad Motławę. Nie musiał długo szukać. Jakiś staruszek dysponujący małą, brudną łódką za kilka groszy przewiózł go na drugą stronę. Chłopak zastukał do drzwi wynalazcy. Marius Kowalik otworzył mu osobiście.
Читать дальше