Stał, słuchając. W pomieszczeniu było cicho. Nie skrzypiały deski... Spróbował zwęszyć wroga. Na poddaszu pachniało kurzem, żadna woń nie zdradzała obecności niemytego ludzkiego ciała...
Z Bożą pomocą, syknął w duchu i skoczył do przodu, by jak najszybciej minąć niebezpieczny punkt.
Doskoczył do broni, chwycił rękojeść. Wyrwał z resztek pochwy i wykonał zwrot. Ciął od razu na oślep. Nic się nie stało. Nadal cicho, nikt nie uderzył. W kątach obok drzwi nikogo nie było.
Poczuł ulgę i jakby rozczarowanie zarazem. Obejrzał odzyskaną broń. Pochwa była strzaskana, musieli po niej skakać buciorami. Ale gdy wysunął klingę, okazało się, że nie nosi żadnych śladów. Głownia z damastu ocalała. Zapatrzył się na ciemniejsze pasy nadające stali wygląd podobny do słojów drzewa. Dmuchnął wiatr, wiązania dachu wydały przeciągły jęk. Staszek się ocknął.
- Rewolwer, idioto! - rozkazał sobie. - Ja się szablą bawię, a tymczasem...
Deska pod oknem pozostała nienaruszona. Skrytki z rewolwerem i pieniędzmi na szczęście nie odnaleźli. Zacisnął palce na kolbie. Odbezpieczył. Wsunął palec na języczek spustu.
- Dobra - zapiszczał.
Odchrząknął. Zajrzał do pokoju, gdzie dawniej mieszkała Hela. Tu też wszystko przewrócili do góry nogami. Jednak skrytkę w ścianie przegapili... Worek z rzeczami zabranymi z mieszkania Marka uszedł ich uwadze. Chłopak zawiesił kaburę pod pachą. Nadal ze spluwą w dłoni przejrzał cały strych. Potem zszedł na piętro.
Żebym miał broń te dwa kwadranse temu, pomyślał. Ranić któregoś i do loszku w katowni na spowiedź... Nie, głupoty gadam, zgromił sam siebie. Napastników było zbyt wielu. Może zdołałbym ich wystrzelać, ale musiałbym walić tak, aby wszystkich zabić. Na samą myśl omal nie zwymiotował.
Powoli i ostrożnie przeczesał dom. Nikogo. Nigdzie nie znalazł przybitego wilczego ogona.
Albo im się skończyły, albo zostawiają tylko tam, gdzie kogoś zabili, dumał. Bo to przecież oni...
Obejrzał komórki w podwórzu. Tu zniszczenia były mniejsze, ale drewno ułożone w równe sągi rozrzucono. Połamano nawet sanki. Zabójcy odnaleźli też skrytkę za żłobem, o której mówił Kozak.
Fart, że się tu nie schowałem, pomyślał i przeżegnał się.
Rozejrzał się raz jeszcze po całkowicie zdewastowanym wnętrzu domu. Wreszcie potrząsnął głową.
- To robota dla policji - mruknął. - Wprawdzie w tej epoce jeszcze jej nie wynaleziono... Ale są już ceklarze i pewien wścibski typek też z pewnością chętnie rzuci okiem...
Zaszedł do sklepiku na rogu. Za dwie drobne monety ugadał właściciela i młody posługacz pobiegł do ratusza z wiadomością do justycjariusza.
Urzędnik nadszedł po mniej więcej dwudziestu minutach. Minę miał, jakby szykował się do popełnienia mordu. Staszek wyszedł przed bramę.
- No, co się stało? - zapytał Grot. - Co to za pomysł durny wezwanie mi przesyłać?! Czy ty w ogóle, chłopcze, wiesz, co to znaczy królewski urzędnik?
Kuźwa, pomyślał Staszek, łajając się w duchu. W mojej epoce dzwoniło się na komisariat i przysyłali patrol, a zdaje się wygląda, jakbym wojewódzkiego komendanta fatygował...
- Uniżenie proszę o wybaczenie, panie. - Ukłonił się głęboko. - Problem w tym, iż napaść morderców Grety w tym domu przetrwałem, a oddalać się od kwatery nie chciałem, bo po najściu, ze schowka wypełzłszy, broń moją dopiero ze skrytki dobyłem i zasadziłem się, na wypadek gdyby jeszcze wrócili.
- No dobra. - Grot wyglądał na nieco udobruchanego. - Cóż zatem się stało?
Chłopak opowiedział. Spostrzegł, jak na skroni urzędnika pulsuje żyłka i ściągają się usta.
- Znowu te ścierwa buszują po moim mieście - syknął. - Znowu w biały dzień, znowu rzut kamieniem od ratusza... Szczęście prawdziwe, że ocalałeś - dodał już łagodniej. - Na twoim miejscu świecę bym kościołowi ofiarował tak długą, jak jesteś wysoki!
- Tak zrobię.
Grot długo i w milczeniu oglądał rygle.
- Przecięto je - powiedział, musnąwszy palcami krawędź przepiłowanej belki. - Użyli piły o bardzo drobnych ząbkach. To bez sensu.
- Dlaczego?
- Bo wystarczyło korbą zakręcić i je podnieść.
- Ale...
- Dałeś się nabrać, dokładnie tak jak chcieli. Ten, kto piłował, stał tutaj, w bramie. Piłował od środka. Od strony ulicy nie da się tego zrobić, bo listwa z metalu szparę zasłania.
- Czyli najpierw któryś z nich przedostał się na dziedziniec, a potem przepiłował rygle i wpuścił towarzyszy? - zdumiał się chłopak.
- Tak.
- To rzeczywiście bez sensu!
- Mogą być dwa wyjaśnienia tego zdarzenia. Albo zakradł się tu ktoś słabujący na głowę, albo chcieli...
- Stworzyć pozory, że od strony ulicy się wdarli?
- Tak. Tak mi się wydaje. Pomyśl sam. Co zrobiłbyś na moim miejscu? Gdybym w ten pozór uwierzył.
- Założyłbym, że grupa weszła tu z ulicy. Nie mogli przybyć dużą kupą jednocześnie, to by zwracało uwagę, więc raczej szli dwiema lub trzema grupkami po kilku z różnych kierunków, żeby w miarę jednocześnie znaleźć się pod bramą. Zatem należałoby rozpytać sąsiadów, czy czego nie widzieli.
- Dokładnie tak. Sąsiedzi, rzecz jasna, na ulicy wielu ludzi z niemiecka odzianych dostrzegą. Tedy opisem dysponować będziemy fałszywym. Będziemy przeto szukali to wysokich, to niskich, to jasnowłosych, to czerwonych na gębie... A żaden nie będzie nawet podobny do prawdziwych sprawców. Bo oni weszli tu inną drogą...
- Od kanału rzeki Raduni, po murze, potem po dachach komórek...
- Przybyli wodą... Bardzo prawdopodobne, wszak tamtej nocy też w stronę Motławy biegli, gdyście im drogę zastąpili. Zacznę zatem od wypytania ludzi, co na rzece żyją i pracują.
Justycjariusz rozejrzał się po wnętrzu kamienicy. Zajrzał do komórek i szop. Jego oczy spokojnie lustrowały zniszczenia. Wyjął papier i pałeczką ołowiu zanotował kilka spostrzeżeń.
- Powiadasz, że wszyscy milczeli? - zadumał się.
- Nie wszyscy. Jeden na zakończenie powiedział jedno słowo... - wyjaśnił Staszek. - Coś jakby „poszli".
- To niemożliwe. Niepodobna. - Grzegorz Grot znowu rozglądał się po zdewastowanym wnętrzu.
- Nienaturalne, ale...
- Orgia zniszczenia. Tłukli garnki, zdzierali zasłony, pruli poduszki, niszczyli meble... I wszystko po cichu? Powinni ryczeć, bluźnić najgorszymi słowami, śmiać się, dowcipkować, nawoływać...
- Też tego nie rozumiem... Wtedy gdy z Maksymem i Samiłłą drogę im zastąpiliśmy, też słowa nie powiedzieli - przypomniał sobie Staszek.
- Wyjaśnienie jest jedno. Nic innego nie przychodzi mi do głowy. A i to nieprawdopodobnie zabrzmi.
- Mówcie, panie.
- Wycięto im języki lub odcięli sobie sami - westchnął urzędnik. - Lub w krtań noże zapuszczono. Po to właśnie, by niszcząc, nie mogli głośno wyrażać swej radości lub by schwytani nie mogli zdradzić, kto ich przysłał.
- Słyszeliście, panie, o podobnych praktykach?
- Raz. Gdzieś w Niemczech grasowała banda rzezimieszków. Aby do nich przystać, trzeba było się tej operacji poddać, bo ich herszt bał się panicznie zdrady. Bał się także, że schwytani obciążyć by go mogli wobec władz, pisząc, więc wyłącznie z niepiśmiennych drużynę zebrał. Nic mu to jednakże nie pomogło, został powieszony.
- Może zatem w naszych stronach o tym usłyszano i ideę podchwycono?
- Na to wygląda. Czyli gdy podejrzenie na kogoś padnie, trzeba będzie sprawdzić, czy on i jego kompani języki w ustach mają... Szkoda, żem nie zbadał, jak to było u trupów z lochu i tych, co na ulicy padli. A teraz za późno, ścierwa ich zakopane. Chociaż ziemia zmrożona jeszcze, może warto wieczny spoczynek im przerwać...
Читать дальше