- Pogłębiarka czy co? - Obejrzał pierwszy z nich.
- Zgadłeś waść. - Marius spojrzał zaskoczony. - Zatem w waszych czasach podobnych machin używacie?
- Tak, ale nie wiem, czy były podobne. Nie miałem nigdy do czynienia z tymi sprawami ani się nie interesowałem... Mieszkałem daleko od morza.
- Podług moich planów budują taką właśnie na Lastadii. Gdy tylko się ociepli, spuścimy na Motławę, bo u stóp Żurawia kanał już piachem zarósł i przeczyścić trzeba. Zwykle to robią, wysyłając ludzi pod wodę, osobliwie więźniowie do tej roboty bywają używani, bo i utonąć łatwo, i od chłodu choroby różne się przyplątują, cieplejszą porą biedota za groszy parę do tej pracy idzie. Myślę jednak, że dzięki tej machinie można będzie rok cały prace te prowadzić, wyjąwszy oczywiście miesiące, gdy kanał skuty lodem.
- Bardzo dobry pomysł - pochwalił Staszek. - Jak rozumiem, cztery woły chodzące w kieracie dostarczą siły, by czerpaki z piachem ciągnąć z dna?
- Rzekłeś. Tu zaś ujrzeć możesz machiny przez wodę napędzane, które zbudować chcę wedle opisów, jakie w dawnych księgach wyszukałem. Niewielką próbkę waść we Wielkim Młynie widziałeś.
- Takie urządzenia były znane już wcześniej? - zdziwił się chłopak. - Myślałem, że to wasza idea...
- O wiatrakach i młynach wodnych wiemy już z pism starożytnych Rzymian. Problem jeno w tym, iż po upadku imperium wiele ich pomysłów poszło w zapomnienie. Gdym po Francji i Italii peregrynował, tropiąc ślady dawnej wiedzy, na jednej ze steli rysunek takiego urządzenia ujrzałem. - Przez chwilę grzebał w skrzyni, nim przyniósł odpowiedni rysunek.
- Kosiarka? - zdumiał się Staszek. - Albo żniwiarka raczej.
- Znaliście to? Zatem słusznie mniemam, iż machina ta powalaniu zboża miast sierpa lub kosy służyła?
- Cięliśmy podobnymi trawę. To był w moich czasach bardzo przestarzały sprzęt. Na wsiach działały jeszcze snopowiązałki.
- Co waść powiedziałeś? - ożywił się wynalazca. - Machina taka nie tylko żęła, ale i zarazem w snopy wiązać potrafiła?
- Tak. Kuzyn dziadka taką miał... Choć częściej używało się kombajnów. Były to machiny wielkie jak mały domek, które cięły zboże, od razu młóciły i z tyłu wyrzucały tylko słomę, a w zbiorniku zostawało czyste ziarno.
- Wiesz, jak działały? - zapalił się Marius.
- Niestety nie - pokręcił głową chłopak.
- To nic. Będziemy myśleli nad tym. Tu zaś - Kowalik wskazał kolejny model - kuźnia, gdzie znowu woły w kieracie chodzące dostarczają siły, by miechy napędzać, a młoty o masie kilku cetnarów w ruch na kowadła puścić.
- To będzie chyba stała siła uderzeń - poskrobał się po skroni Staszek. - Czy przy pracy kowalskiej nie trzeba jej regulować? Wszak rzemieślnik raz mocniej, raz słabiej uderza, w zależności od potrzeb.
- Masz rację. Tedy umyśliłem na razie, by młoty te do wstępnego formowania przeznaczone były, a gdy gąska sklepana zostanie, do dalszych prac kowal na mniejsze kowadło ją rzuci i tam już zwykłym młotem obrabiać będzie.
- Gdyby zastosować jakiegoś rodzaju reduktor... - myślał na głos Staszek. - Tak aby dało się dostosować siłę i szybkość uderzeń.
- Jest to możliwe przy zastosowaniu innych przekładni. Jednak aby koła zębate wymienić, należy całą machinę wstrzymać, i to na długo. Potrafisz coś doradzić?
- Coś jakby bieg jałowy. - Staszek bezradnie grzebał w głowie. - Albo sprzęgło i skrzynia biegów. Mieliśmy takie urządzenia, ale nie znałem ich.
- Spróbuj przypomnieć sobie wszystko, co wiesz - poprosił wynalazca. - Gdy wiemy, że coś da się zbudować, gdy rozumiemy ogólną zasadę konstrukcji, wcześniej czy później wymyślimy, jak to zrobić. To już prostsze urządzenia. - Pokazał kolejne modele. - Walce do rolowania sukna, stępy do tłuczenia ziarna na kaszę. Szkoda wielka, że wszystko to wymaga mocy kół wodnych, wiatraków lub choćby kieratu, gdyż prawdziwy pożytek mielibyśmy wtedy, gdyby ludzką pracę dało się wyręczyć w każdym domu i warsztacie.
- Potrzebny jest mały silnik - powiedział Staszek.
- Silnik. Coś takiego jak to, co helikopter do góry dźwigało? Jak je robiliście?
- Niewiele wiem - zastrzegł.
- Każdy wiedzy okruch może się przydać, gdyż z innym da się go czasem połączyć lub na brylant wyszlifować... Mów, waść.
Staszek siadł przy stole, przyciągnął sobie kartę papieru i zaczął rysować.
Było już prawie ciemno, gdy milczący sługa przewiózł chłopaka na drugi brzeg.
Gdańsk, rozmyślał Staszek, podziwiając panoramę miasta i dziesiątki cumujących u brzegu okrętów. Port, jeden z największych w Europie. Nieprzebrane mrowie ludzi, dziesiątki narodowości mówiących rozmaitymi językami i dialektami, modlących się w świątyniach co najmniej pięciu różnych wyznań. Tysiące kupców prowadzi tu swój handel. Tu ścierają się interesy Rzeczpospolitej, Szwecji, Danii, Krzyżaków, Hanzy...
Gdzieś tu wśród kamieniczek i cuchnących zaułków ukrywa się szajka bezwzględnych morderców. Gdzieś tu jak cierń w stopie tkwi chińska agentura. Uniknąć zabójców. Wyśledzić Chińczyków. No właśnie. Wyśledzić? Chyba po prostu trzeba. Odnaleźć i zgładzić. Bo jeśli oni pierwsi odnajdą mnie...
Zafrasował się. Zabić. Przypomniał sobie namioty i uprawy. Wyrwał pistolet nadzorcy. Zastrzelił człowieka. Potem jeszcze tamtego na dachu. I tego z pistoletem maszynowym. Byli to łajdacy i mordercy, ale... Wzdrygnął się.
Nie skończyłem jeszcze dwudziestu lat, a już splamiłem ręce ludzką krwią, pomyślał ponuro. Lecz musiałem. Po prostu nie było innego wyjścia. Marek też zabijał.
Z głębin pamięci wypłynęły mu nauki Maksyma. Te wszystkie kozackie mądrości wygłoszone i w Sztokholmie, i na lodach zamarzniętego Bałtyku. Opanował się.
Zagraża nam niebezpieczeństwo, pomyślał. Zagraża Heli, zagraża każdemu, kto jest obok nas. Tylu ludzi zginęło tylko dlatego, że mieli pecha mieszkać pod jednym dachem z Markiem. Być może to ta sama ekipa zabiła wszystkich domowników Petera Hasavritsona. Wiedzą, że informatyk i dziewczyna żyją. Będą próbowali odnaleźć ich i dopaść. Maksym miał rację. Społeczeństwo składa się z owiec i wilków. Lecz na szczęście obok jednych i drugich żyją także owczarki. Najlepiej być owcą. Żyć spokojnie, bezpiecznie, przeżuwać trawę. Ufać, że obrońcy zdążą na czas. Ale widać nie to mi w życiu pisane. Mam być owczarkiem... Mam przegryzać gardła wilkom. Dlaczego? Bo Kozak tak powiedział? Bo wyczul we mnie coś, jakiś talent, krew, odmienność, cechę, której nie mają inni? Bzdura! Dowiedział się, że uratowałem dziewczynę, i dośpiewał sobie do tego teorię. Poszedłem z nim przez zamarznięty Bałtyk. Mógł pomyśleć, że jestem odważny, a ja po prostu byłem głupi... Jestem kawałkiem roztrzęsionego gówna i tyle. Byle zagrożenie i sram w gacie. A może? Może jestem typem takiego porąbanego tchórza, który w sytuacji ekstremalnej jednak zaczyna działać?
Siedział, miarowo naciskając na wiosła. Łódka sunęła szybko. Wreszcie stuknęła o nabrzeże. Podziękował za odwiezienie i wdrapał się na górę. Furta w murze była otwarta, więc przeszedł i ruszył zaułkami. Robiło się coraz ciemniej.
Mam szablę, rozmyślał. Kawał stali, którym nie potrafię się nawet dobrze posłużyć. Mam też broń z innej epoki, która daje mi bezwzględną przewagę... Naraz sam roześmiał się w duchu z własnej głupoty. Ta broń daje przewagę, póki mam do niej amunicję, uściślił. Potem zostanie mi już tylko szabla w ręce. Jeśli nauczę się nią walczyć lepiej niż inni, przeżyję... A jeśli nie?
Читать дальше