Do dupy ten twój plan, powiedział mi życzliwie diabeł stróż.
- To wymyśl lepszy - parsknąłem.
Niestety, nie odpowiedział.
Dobra, oknem się nie da, rozważałem. Czy jest inna możliwość? Z tego, co zdążyłem rozejrzeć się po lochu, ściany wszędzie są jednolite, żadnych zamurowanych przejść, żadnych śladów naprawy... Być może od razu, budując gmach, zaplanowano tu areszt.
Teraz powinienem dostać od Heli drabinkę sznurową ukrytą w bochenku chleba, westchnąłem w duchu.
A po co ci drabinka sznurowa?! Jak niby chcesz się po niej wspinać? - szydził ze mnie diabeł. Może gdyby na końcu była kotwiczka, zdołałbyś zaczepić ją o kratę. Za dwudziestym, może za trzydziestym rzutem...
- Apage. Nie chcesz pomóc, to spadaj... - spławiłem go.
Przyjmijmy, że udało mi się oswobodzić z oków, zacząłem dumać dalej. Przychodzi strażnik, a ja go w łeb. Ściągam płaszcz, kaftan i w tym uniformie...
Zazwyczaj chodzą dwójkami, przypomniał usłużnie diabeł. Najwyraźniej ciągle czuwał w pobliżu. Ale wiesz co? Mam pewien zaiste genialny plan. Uwolnij tych nieszczęśników, nie mają nic do stracenia. Pomogą ci zrobić nielichą zadymę. Większość z was wysieką strażnicy, choć może w zamieszaniu uda się drapnąć.
Spojrzałem spod oka na pozostałych więźniów. Świetny pomysł, rozpiąć kajdany dziesięciu czy dwunastu oprychom. A może? Może są już nawet osądzeni i jak mój sąsiad czekają tu na egzekucję? Jeśli nie rozszarpią mnie od razu na sztuki, to...
- Dumasz nad tym, jak stąd zbiec? - odezwał się Klaus. - Próżne nadzieje. Ten loch jest doskonale przygotowany do trzymania takich jak my. Nikomu się dotąd uciec nie udało, a przecież wielu tu przed nami osadzono.
- Ale...
- Burmistrz głupim nie jest. Kto wyrok usłyszy lub kto niebezpiecznym jest lub znacznym, tutaj trafia. Ze zwykłych więzień ucieczki próbować można. Bywało, i strażników zdołano czasem przekupić.
- Przekupić? - podchwyciłem.
- Tutaj to niemożliwe. Grot jest nieprzekupny. Na odwachu nad piwnicą trzech ludzi czuwa zawsze. Losowani są, żaden nie wie, kiedy jego kolej przypadnie ani z kim służbę pełnić będzie. Dobrze pilnują. Loch suchy, nigdzie kamienia wilgoć nie skruszyła. Tunelu z piwnic domostw wydrążyć do nas nijak. Mury ratusza pną się wysoko.
- Nie rozumiem?
- By ściany tak wspaniałe wznieść, nielichy fundament z twardych głazów ułożono. Na wiele łokci gruby. Miesięcy wiele trza, by poświęcić na jego przekucie...
- To co robić?
- Modlić się można - powiedział poważnie. - Masz wszak swojego świętego patrona. Marek to potężny święty. Apostoł i Wenecji patron. Pomaga swemu miastu, a flota z jego lwem na żaglach wymalowanym dzielnie sobie z pogańskimi okrętami poczyna. Gdy toniesz, choćby źdźbła rzuconego na ratunek wypatruj. A ja rachunek sumienia już czynię, nim stryczek mnie zdusi, spowiedź uczynić trzeba... Tedy cień szansy, że duszy mojej diabli w czeluście nie porwą...
Musiało minąć sporo czasu, nim uznałem, że w zaistniałej sytuacji rada Klausa jest naprawdę niezła.
*
- Popołudnie było paskudne, po niebie sunęły sine chmury. Wiatr od północy przenikał na wskroś. Staszek i Maksym dotarli na miejsce akurat na czas. Dwaj grabarze wykuli w zamarzniętej glebie dwa niezbyt głębokie groby. Cmentarzyk rozłożył się wokół kościoła. Garby ziemne wyznaczały miejsca wiecznego spoczynku biedoty. Stały tu dziesiątki krzyży. Jedne proste, inne przekrzywione, sporo przepróchniałych leżało na ziemi.
Ciała spoczywały na starych, zeżartych przez korniki dranicach. Osobno kilku wyrobników z poddasza, zawiniętych w stare płótno żaglowe, osobno prosta trumna z jasnych sosnowych desek ściągniętych sznurami. Na pokrywie skrzyni ktoś niewprawną ręką skreślił:
Greta
†
A.D. 1560
Staszek popatrzył na napis, czując drapanie w gardle.
Nawet jej nie znałem, pomyślał. Ale jeśli tylko uda mi się dorwać tych skurwysynów, to wysiekę bez litości, choćby to miała być ostatnia rzecz, jaką w życiu zrobię!
Zeszli się inni żałobnicy. Dwaj mężczyźni, odziani z niemiecka w powycierane surduty, i kobieta w spranej chustce. Chłopak domyślił się, że to majstrowie, u których zabici posługiwali jako terminatorzy. Ksiądz przydreptał po chwili. Staszek i Maksym odsłonili głowy. Popłynęły łacińskie słowa modlitwy...
Z prochu powstaliśmy, w proch się obrócimy, a kiedyś wszyscy spotkamy się w niebie, pomyślał z melancholią chłopak.
Szósty zmysł podpowiedział mu, że ktoś stanął za ich plecami. Obejrzał się nieznacznie, kładąc dłoń na rękojeści rewolweru. To Marius Kowalik dołączył do ceremonii. Ksiądz zamachał kadzielnicą. Przeżegnali się. Grabarze złożyli do ziemi najpierw trumnę służącej, potem ciała wyrobników. Zaczęli zasypywać mogiły, aż uformowali dwa niewysokie kopczyki. W grób chłopców wetknęli prosty krzyż zbity z krawędziaków, na grobie Grety ustawili niewielką stelę. W grubej piaskowcowej płycie wyryto głęboko krzyż, ten sam napis co na trumnie, a poniżej obrazek biegnącej wiewiórki. Staszek spojrzał zaskoczony na Mariusa. Ten uśmiechnął się smutno.
On kazał to wykuć. Co chciał przez to wyrazić? - zamyślił się chłopak.
W tym momencie pokrywa chmur pękła i cmentarzyk zalało jasne słoneczne światło.
- Jakby Bóg dawał nam znak albo wskazywał ich duszom drogę... - powiedział Maksym. - Albowiem wszyscy jesteśmy w ręku Wszechmocnego. - Przeżegnał się nabożnie.
Ksiądz ukłonił się na pożegnanie i powędrował w stronę swojej kwatery.
- Panowie - wynalazca zwrócił się do Staszka i jego przyjaciela - jeśli pozwolicie, zapraszam was do siebie na skromny poczęstunek, a i pogadać przy okazji nie zawadzi.
- Ja muszę już wracać - stropił się Maksym. - Ale i tak obaj panowie zechcecie swoje sprawy omówić, tedy obecność moja raczej przeszkodą wam będzie.
- Żadne to tajemnice - uśmiechnął się Kowalik. - Zapraszam serdecznie.
- Obiecałem pomóc przyjaciołom, zatem wymówić się muszę... Staszek waszmości towarzystwa dotrzyma. To wie o Chińczykach, co i ja, więcej może, wszak był ich więźniem.
Rozstali się z Maksymem na skraju cmentarza. Przeszli koło Lastadii na nabrzeże. W przycumowanej do pala łódce siedział człowiek, którego Staszek widział już przy maszynach we młynie. Przywitali się kiwnięciem głowy.
- Po rozmowie odwiezie cię pod Żurawia albo i do ujścia Raduni, gdzie wygodniej - wyjaśnił wynalazca.
Złapali wiosła i naparli na nie silnie. Płaskodenna krypa pomknęła po Motławie jak strzała. Dobili do brzegów Wyspy Spichrzów.
- Zapamiętasz gmerk? - Kowalik wskazał szyld nad drzwiami.
- Zapamiętam.
Inny sługa otworzył ciężkie okute wierzeje. Weszli do ciemnej sieni, a potem po stromych schodach wspięli się kilka kondygnacji.
- Oto moje królestwo. - Marius Kowalik pchnął drzwi.
Pracownię urządził sobie na strychu magazynów. Pomieszczenie było przestronne i jasne. Okna umieszczono w ścianie szczytowej budynku. Surowe mury z czerwonej cegły, podłoga z dranic. Ascetyczna niemal surowość wnętrza. Rozległy, niski stół o poplamionym i porzniętym blacie, ławy, ogromna masa książek, papierów oraz pergaminów poukładanych w schludne stosiki i przyciśniętych oprawionymi w skórę woluminami. Okute skrzynie. W kącie jakieś szklane gąsiorki i miedziane rurki.
- Brak tylko ludzkiej czaszki i wypisz, wymaluj pracownia szalonego alchemika - zażartował gospodarz.
Staszek w milczeniu podszedł do ławy pod oknem. Stało na niej kilka modeli wykonanych z cienkich drewnianych listewek.
Читать дальше