– Rób, jak uważasz – mruknął. – Ale moim zda-niem nic z tego nie będzie. Leki warzyć należy z ziół, wódek aromatycznych a mocnych, gruczołów zwierzę-
cych, koralu i pereł, kości pradawnych zwierząt z ziemi dobytych, ale nie z pleśni porastającej zepsutą galaretę.
Staliśmy na kotwicy. Okręt lekko kołysał się na fali.
Przewracałem się na koi. Nie mogłem zasnąć. Hans po-chrapywał na sąsiednim łóżku. Przez gomółki okna wpadał jasny poblask. Księżyc w pełni. Było jasno nieomal jak w dzień. Wyraźnie widziałem profi l dzieciaka.
– Schickelgruber! – powtarzałem sobie pod nosem panieńskie nazwisko babki Hitlera. – Czy to możliwe?
Przysłuż się ludzkości. Daj mu w łeb, podjudzał
mnie ogoniasty. Trzej bracia twojego dziadka i siostra.
Dwaj bracia i siostra babci. Dwaj pradziadkowie, wyli-
· 30 ·
Sfera Armilarnaczał. W czasie wojny ci pierdzieleni naziści zabili ponad osiemnastu członków twojej rodziny. Druga taka okazja nigdy się nie trafi . Oko za oko.
Nie, opanowałem się. Po pierwsze, nie jednemu psu Burek. Po drugie, rodzina Hitlera była z Austrii, a ten łebek pochodzi gdzieś z północnych Niemiec. Po trzecie, nawet jeśli to ta rodzina, Hans niekoniecznie jest przodkiem Adolfa. Po czwarte, nie zaszlachtuję trzy-nastoletniego chłopaka tylko dlatego, że jego poto-mek za trzysta osiemdziesiąt lat wywoła krwawą wojnę. Nawet gdybym miał stuprocentową pewność, że to on... Bez Hitlera ta wojna też by wybuchła, a kto wie, może gdyby na czele Trzeciej Rzeszy stał ktoś bystrzej-szy i zdrowszy psychicznie, przegralibyśmy jeszcze bardziej sromotnie...
I choć wszystko sobie wyjaśniłem, pokusa była straszliwa. Dręczyła, odbierała rozum. Podejść, uderzyć raz a dobrze, potem obciążyć czymś ciało i cichcem wyrzucić za burtę. Węgorze zjedzą.
Siedziałem na pokładzie. Kapitan stał opodal, lu-strując przestwór wodny przez lunetę. Było wczesne po-południe. Okręt jakby nabrał wigoru. Załoga też sprawiała wrażenie podekscytowanej.
– Pakujcie swoje rzeczy do worka, panie – polecił
Hans. – Niebawem będziecie na miejscu.
– Gdzie mnie przywieźliście? – zapytałem.
– Tam, gdzie kazano – odparł kapitan, gładząc się po brodzie.
Przeniosłem spojrzenie na Hansa.
· 31 ·
Andrzej Pilipiuk
– Zwą to miejsce wrakowiskiem. To paskudna, długa mielizna, która od niepamiętnych czasów stanowi śmiertelną pułapkę na żeglarzy. Przed laty kupiecki okręt utknął tu, ale znacznego uszczerbku nie doznał –
wyjaśnił chłopak. – Pozostawiono go. Wymurowano palenisko na kasztelu i nocami utrzymuje się ogień, by podróżującym wskazywał drogę. Dwa inne wraki wprowadzono obok i częściowo zatopiono, po czym napeł-
niono ładownie kamieniami, by w dnie mocno osadzić.
Zbudowano też długie pomosty wybiegające w morze, gdyż okręty pokoju znajdują tu czasem przystań.
– Spójrzcie sami, panie. – Kapitan usłużnie podał
mi lunetę.
W odległości może dwu kilometrów od brzegu rzeczywiście ujrzałem trzy kadłuby okrętów, nad którymi sterczały ogołocone z żagli i olinowania maszty.
– Sztuczna wyspa. – Poczułem lekkie rozbawienie. –
I co? Będziecie mnie tu trzymać?
– Zdołaliście, panie, zbiec z najcięższego więzienia w Gdańsku – odezwał się kapitan. – Dlatego też Hanza postanowiła tu waszmości ulokować. Uciec stąd już nie zdołacie. A co będzie dalej, zadecydują Peter Hansavritson i Marius Kowalik. Jeśli oczywiście się odnajdą.
W przeciwnym razie... Nie wiem.
– Miodzio... – mruknąłem pod nosem.
– Hans dotrzyma wam towarzystwa jako strażnik –
uzupełnił.
Niewiele mnie łączyło z tym łebkiem. Ot, tyle, że w Bergen uczyłem go matematyki. I że pielęgnowałem w chorobie. Wiedziałem, że to Hanza wygrzebała chło-
· 32 ·
Sfera Armilarnapaka z błota, zapewniła dach nad głową i edukację. Nie wiązały nas żadne przysięgi, podczas gdy Liga miała prawo liczyć na bezwzględną lojalność. A jednak zrobiło mi się przykro jak cholera, gdy uświadomiłem sobie, że to on będzie moim nadzorcą.
Dobiliśmy godzinę później.
Pomost był długi i chybotliwy. Nie czułem się jeszcze najlepiej, ale pokonałem go jakoś. Z bliska cała konstrukcja sprawiała wrażenie żałosne. Trzy stare krypy stały obok siebie połączone trapami. Zostawiono im po jednym maszcie, pozostałe, widać już niepotrzebne, ścię-
to. Wokół łajb wbito masę drewnianych pali, tworząc prymitywny falochron.
Jak platforma wiertnicza, tylko dużo mniejsze, pokpiwał diabeł. Nie uciekniesz, bo od razu spostrzegliby twoją nieobecność...
– A ci dwaj tu skąd? – wykrztusiłem na widok zna-jomych sylwetek.
Po trapie nadszedł starzec, któremu towarzyszyli dwaj marynarze.
– Kapitan Emilian Xyr. Przekazuję więźnia i towarzyszącego mu nadzorcę.
– Kapitan Herman Bark. Przejmuję więźnia. Wszystko gotowe na jego przyjęcie.
Pożegnałem się ze starym kapitanem, przywitałem z nowym... I ruszyłem. Z bliska wraki wyglądały jeszcze nędzniej. Sadko i Borys na mój widok uśmiechali się szeroko.
– A wy co tacy uhecowani? – zapytałem z krzywą miną.
· 33 ·
Andrzej Pilipiuk
– Przyjemniej pilnować ludzi, których się zna jako mężów wygadanych i mądrych. – Olbrzym na dzień dobry strzelił komplementem.
– Człek z waszmości przemyślny – powiedział Sadko. – Bystry przy tym i przebiegły. Tedy nie poczytaj-cie sobie za obrazę, że zakujemy waszmości w łańcuchy.
– Coraz lepiej – mruknąłem zrezygnowany.
– Do brzegu niedaleko, ale w kajdanach pływać się nie da... – wyjaśnił dobrodusznie Borys.
– Kujcie – westchnąłem ciężko.
Podprowadzili mnie do stojącego na pokładzie środkowej łajby kowadła. Sadko nieomal uprzejmie założył
mi na nogę masywną obręcz. Borys przełożył przez ot-wór rozpalony trzpień i kilkoma uderzeniami młota zaklepał niczym gruby nit. Potem przyszła kolej na drugą nogę. Gdy wstałem, miałem między kostkami pół metra grubego łańcucha.
– Nie byliście nigdy, panie, tak zakuci? – zapytał konus.
Miałem ochotę zamalować go w głupi ryj za tę troskę w głosie.
– Ano jakoś nigdy nie byłem niewolnikiem, tedy ominęły mnie podobne przyjemności – odgryzłem się.
Podał mi gruby rzemień i dwa kawałki skóry. Pomny doświadczeń z celi pod ratuszem, owinąłem nimi kostki, by chronić przed otarciem przez żelazo. Nie wiedziałem jednak, po kiego grzyba rzemień.
Hans pospieszył z pomocą. Przewiązał łańcuch po-
środku, drugi koniec przymotał mi do pasa.
– Dzięki temu, gdy iść będziecie, okowy o ziemię i deski zaczepiać nie będą – wyjaśnił.
· 34 ·
Sfera ArmilarnaJemu też miałem ochotę wlepić solidnego kopa. Ba, tylko jak niby? Trzeba było o tym pomyśleć pięć minut wcześniej! Przeszedłem na próbę kilka kroków. Drobi-
łem w tym draństwie jak gejsza w kimonie do kostek...
– Przywykniesz – skwitował Sadko. – Zresztą mało tu miejsca na długie spacery.
– Może jeszcze obrożę na szyję mi założycie i zacze-picie do niej dzwonek? – burknąłem.
– Myśl to przednia – przyznał. – U nas w Nowogrodzie niewolnicy stalowe obręcze zakuwane na szyjach noszą. Jednako dzwonek to zły pomysł. Wszak człek to nie bydlę nierozumne. Raz, że się tak nie godzi, dwa, ręką za serce złapie i dźwięk ucichnie, po trzecie zaś nie mamy ani jednego.
Читать дальше