ści. Smród, że nos urwie. A kto wie, czy z tego syfu nie będzie jakiej epidemii. Czerwonka, tyfus, cholera, żół-
taczka... Będę musiał bardzo uważać, co jem, co piję. Za-trucia pokarmowe co roku zabijają tu masę ludzi.
· 20 ·
Sfera ArmilarnaPoczątkowo, idąc ulicą, bał się każdego cienia. Z każ-
dym krokiem strach mijał. Nikt za nimi nie szedł. Nie spotkali żadnego strażnika. Ale nadal czuł się niewyraźnie.
Nocne przemyślenia wracały niechciane. Zagrałem na nosie burmistrzowi... Jak to się stało, że wpakowa-
łem się w tak niewiarygodną kabałę? Spirala śmierci. Od kiedy trafi łem do tej epoki, co rusz robię rzeczy, które mogą się skończyć zupełnie fatalnie! A Marek już pewnie w Visby. Najął pokój w jakimś zajeździe, posiedzi w cieple, będzie się dobrze odżywiał i wróci do zdrowia... Trzeba do niego jechać. Jak tylko Hela dojdzie bardziej do siebie. O ile dojdzie. I o ile w ogóle zechce mi towarzyszyć...
– Czemu pan taki smutny? – zapytała krocząca obok dziewczyna. – Troski odejdą, gdy tylko panna Helena z łoża wstanie. – Jej myśli wyraźnie obracały się wokół
podobnych problemów.
– Chyba tak – mruknął. – Choć mam też inne zmartwienia.
– To wiosna – wyjaśniła z prostotą. – Gdy słoń-
ce przygrzewa, słabość członków na ludzi przychodzi i miast radości, senność i smutek się czasem pojawiają.
Gdy jednak człek do światła i wiatru przywyknie, go-rączka w żyłach zmartwienia wypędzi... Wina kieliszek humor poprawi.
Depresja wiosenna, przełożył sobie wywód Marty na terminologię medyczną swojej epoki. Alkoholem to leczyć? Jeszcze nie zgłupiałem!
Służąca dreptała przez błoto lekko, niemal radośnie, jakby tańczyła. Cieszyła się wiosną. Żadne smutki nie zaprzątały jej głowy. Staszek poczuł zazdrość.
· 21 ·
Andrzej PilipiukMa co jeść, ma gdzie spać. Traktują ją dobrze i to wystarczy, by była szczęśliwa, westchnął w duchu. Haruje jak wół, ciężej niż niejeden dorosły w moich czasach.
A przyszłość? Ma trzynaście, nie, czternaście lat. To już próg dorosłości. Za rok lub dwa Ferberowie wydadzą ją za mąż. Może nie będzie to jakaś superpartia, ale z pewnością wybiorą kogoś porządnego i w miarę zamożnego.
Dadzą posag. I będzie pędzić życie spokojne i w miarę bezpieczne. Urodzi szóstkę dzieci. Wojny ze Szwecją?
Jest jeszcze czas.
Zagryzł wargi. Kolejny raz uderzyło go zwątpienie, zniechęcenie, zmęczenie tak straszliwe, że odbierające chęć do życia.
To teraz mój świat, pomyślał ze smutkiem. Cały ten syf, powszechna nędza, choroby, przemoc na każdym kroku... I tak mam nieprawdopodobne szczęście. Wygrzebałem tu sobie niewielką, w miarę bezpieczną nor-kę, jak robak w gnijącym jabłku. A jednak czuję, że to nie jest moje miejsce. Pewnie nigdy nie będzie. Zawsze już będę porównywał to, co jest, z tym, co przepadło.
Wyszli przed bramę na targowisko. Chłopi ściągnęli z bliska i daleka. Większość towarów przyniesiono w ko-szach na plecach, część sprzedawano wprost z furmanek i wózków. Na placu można się było zaopatrzyć w mię-
so o kolorach i zapachu, który przyprawiłby inspekto-rów sanepidu o zawał. Schab, szynka, pieczeniowe, ozory, wątroby, serca, ćwiartki łbów, ogony, racice. Wołowina, wieprzowina, cielęcina, jagnięcina, koźlina, ba, były nawet dwie wypatroszone foki! W klatkach z drewnianych prętów widział żywe kury, kaczki, gęsi, perliczki, króli-
· 22 ·
Sfera Armilarnaki. Mijał kupki zwierzęcych kości, niedawno obranych z mięsa.
Na zupę czy co? – zdziwił się. A może dla psów?
Z daleka czuł ryby świeże, niezupełnie świeże, ale także wędzone, suszone i solone. Pośrodku królował
sum gigant, długi na dobre dwa metry potwór. Były też jesiotry o zadartych pyskach i grzbietach ozdobionych kościanymi płytkami. W niedużych woreczkach i fas-kach można było ujrzeć rozmaite kasze, ziarna gorczy-cy, zboża.
Najbiedniejsi sprzedawali pęki łyka i rogoży, wiązki chrustu, siana i suszoną trawę morską na sienniki. Kilka chłopek prezentowało grube walonki uplecione ze sło-my i wiklinowe kosze. Staszek widział drewniane łyż-
ki, kubki, beczki, pudełka i skrzynie. Kilkoro sprzedaw-ców na słomianych matach rozłożyło niewielkie brył-
ki bursztynu.
Wiosna, pomyślał. Morze po każdym sztormie wyrzuca...
Marta dała się porwać w wir zakupów. Staszek pilnował jej pleców. W koszu szybko wylądowały okazały jesiotr, ćwiartka koźlęcia, kilka brył wosku na świece, dwie gomółki sera. Zarówno klientka, jak i przekupnie odstawiali istny teatr, targując się. Słysząc ceny, dziewczyna łapała się demonstracyjnie za głowę, wynajdywa-
ła jakieś drobne wady. Sprzedawcy udawali śmiertelnie obrażonych. Ale od słowa do słowa ustalano, co ile ma kosztować.
Staszek mimowolnie rozglądał się wokoło. Chłonął
atmosferę miejsca. Przez plac kroczył wysoki, szczupły
· 23 ·
Andrzej Pilipiukmężczyzna odziany z niemiecka. W rękach trzymał plik obrazków świętych, odbitych z drzeworytu. W kącie koło szafotu pracował stomatolog. Rwał zęby kleszcza-mi, aż krew bryzgała. Zebrany wokół tłum miał chyba niezły ubaw, widząc, jak kolejni nieszczęśnicy, kuląc się ze strachu, podchodzą celem odbycia „operacji”.
Na stoisku obok garncarz prezentował swoje wyroby.
Staszek spojrzał na setki garnków i misek i poczuł przypływ natchnienia. Ujął jedną z nich w dłoń.
– Dwa szelągi – wyznaczył cenę rzemieślnik. – To jak za darmo – dodał, widząc Staszkowe wahanie.
– Poproszę eeee... czterdzieści.
– Służę waszmości!
Marta przyglądająca się zakupowi uniosła wysoko brwi. O nic nie zapytała, lecz w jej oczach zabłysło niewypowiedziane pytanie.
– Spróbuję zrobić specjalne lekarstwo dla Heli, a i nam się przyda w razie czego – wyjaśnił.
– Sztuka alchemiczna to domena wysoce niebezpieczna... – bąknęła z naganą.
– To nie będzie żadna magia ani alchemia. – Wzruszył ramionami. – Czysta farmacja, jakiej uczeni mężowie na chrześcijańskich uniwersytetach uczą – zełgał.
– Co jeszcze będzie niezbędne? – zapytała konkretnie.
– Z dziesięć sztuk kurzych skrzydełek...
Wreszcie można było wracać. W samą porę, bo niebo chmurzyło się wyraźnie. Staszek zarzucił ciężki kosz na ramię. Mięso, woreczek kaszy, pęczek świeżych wio-sennych ziół. W domu są jeszcze przyprawy, sól, oliwa,
· 24 ·
Sfera Armilarnamąka... Agata i kucharka z pewnością wyczarują na obiad coś smacznego.
Zjadłbym frytki, westchnął w duchu. Takie z zardzewiałej przyczepy, paskudne, w papierowej torebce, usma-
żone na starym oleju... Albo zapiekankę z pieczarkami.
Ulicą przejechało czterech konnych. Staszek mimowolnie pomyślał o Kozakach. Odjechali. Pochłonęła ich przestrzeń. Przemierzają teraz szerokie mazowieckie gościńce, a może dotarli już do Lublina? Albo i dalej?
Jeśli kiedyś zechcę odnaleźć Maksyma, jakie mam na to szanse? – zamyślił się znowu. A jednak oni potrafi ą się odszukać. Listy odnajdują kupców w dalekich portach. Zbiegłych złoczyńców chwyta się w obcych miastach i odstawia do domu, to znaczy na właściwy szafot...
Nie ogarniam tej rzeczywistości. Po pół roku w tej epoce, wśród tych ludzi nadal czuję się całkiem zagubiony.
A to przecież teraz mój świat.
Читать дальше