Nigdy nie lubiłem horrorów, pomyślał. Ani czytać, ani oglądać! A tu nie dość, że trumny, to jeszcze na dworze noc. Choć do godziny duchów jeszcze daleko, zakpił, żeby dodać sobie odwagi.
Głośny trzask przerwał jego rozmyślania. Zamarł w bezruchu. Wyobraził sobie, jak łamie się pod nim wieko, jak wpada do wnętrza, prosto w objęcia szkieletu. Nie wrzasnął i nie rzucił się do ucieczki tylko dlatego, że nie miał dokąd uciec. Stos zatrząsł się i znieruchomiał.
– Spokojnie, to pękła jedna na samym dole – Staszek usłyszał głos Krzysztofa.
Wreszcie dotarł do końca i z ulgą zszedł na kamienną posadzkę. Teraz dopiero mógł przyjrzeć się stosowi. Trumny leżały z grubsza w czterech warstwach. Poprzekładano je drewnianymi dylami, zapewne by zwiększyć stabilność. Na końcach skrzyń namalowano białą farbą christogramy, imiona zmarłych i daty. Przeważały z siedemnastego wieku.
– Dobrze, że to nie z epidemii, bo jeszcze byśmy się jaką francą zarazili – powiedział Krzysztof.
– Skąd wiesz, że nie z epidemii? – zdziwił się Staszek.
– Bo daty różne – wyjaśnił rezolutnie chłopak. – Jakby ci nieboszczycy padli skoszeni przez zarazę, to wszystkie takie same by były.
– Niegłupio to wymyśliłeś – pochwalił podróżnik w czasie.
Student zeskoczył obok nich. Przejście prowadzące dalej było zamurowane, i to tym razem solidnie. Staszek i Krzysztof na zmianę walili młotem. Z niemałym wysiłkiem wybili niewielki otwór. Przeczołgali się we trzech do wąskiego korytarza. Ruszyli w lewo, ale zaraz za zakrętem tunel skończył się zawałem.
– Świeży ten gruz – mruknął Piotr. – Cegły niedawno połupane. Tak mi się coś widzi, że podczas rozbiórki fary rozwalono strop i zasypano rumoszem tę część pasażu. Jeśli kierunków nie pomyliłem, to tu się powinny zaczynać krypty pod nawą główną.
Zawrócili. Korytarz wiodący w prawo doprowadził ich do kolejnego portalu i muru pomiędzy kamiennymi futrynami. Piotr walił w spojenie pomiędzy cegłami a kamieniem. Po chwili mur obrysował się i wreszcie cały upadł w ciemność, wzniecając kłęby kurzu. Powiało wonią pleśni i stęchlizną.
Bez sensu cała ta nasza wyprawa, pomyślał Staszek, unosząc lampę. Bo co tu znajdziemy? Przejście do zamku? Bzdura...
Tu też trumny leżały w stosach, najniższa warstwa połamała się dawno temu. Cały stos przechylił się, jedna skrzynia zsunęła się przed laty z góry i pękła, uderzywszy o posadzkę. Wieko odpadło. Stała teraz nachylona, prezentując zawartość. W milczeniu oświetlali latarkami groteskowo potworną mumię. Sądząc po resztkach żupana, był to szlachcic. Złote nitki pasa słuckiego nadal połyskiwały w świetle świec. Kilka guzów przerwało swym ciężarem zetlałe nitki i odpadło. Rdzewiejąca szabla rozsadziła pochwę. Żuchwa oderwana od reszty głowy, spadając, zaczepiła się o splecione dłonie zmarłego. Górna szczęka ze sterczącymi siekaczami przypominała w jakiś upiorny sposób dziób sępa. Ale najbardziej zdumiała Staszka stłuczona pękata flasza, którą kiedyś umieszczono zapewne w nogach trumny.
Kim był? – zadumał się Staszek. Warchołem i pijanicą czy odważnym obrońcą ojczyzny nękanej najazdami? A może warchołem, który na wezwanie ojczyzny odważnie chwytał za szablę i stawiał się w obozie hetmańskim, przeistaczając się w obrońcę rodzinnej ziemi? Kto i po co włożył mu tę butelkę? Na drogę w zaświaty?
Ominęli makabryczną przeszkodę. Piotr złapał trumnę, Krzysztof pomógł. Ostrożnie opuścili ją na podłogę. Student wyplątał szczękę nieboszczyka spomiędzy jego dłoni i umieścił na miejscu. Krzysztof odszukał futrzaną czapę, która potoczyła się kawałek dalej. Następnie nakryli szczątki leżącym opodal wiekiem i przeżegnali się.
– Ciężko patrzeć na takie widoki – mruknął dowódca wyprawy i odpiął od paska manierkę. – A i jemu przecież przyjemniej będzie leżeć, niż stać. Tyle zrobić możemy dla nieznanego nam rodaka.
Jest szlachcicem, pomyślał Staszek. Dla niego to pan brat, nieznajomy wprawdzie, ale jednak ktoś z jego kręgu. Pewnie jakby dobrze poszukać w księgach parafialnych, okazałoby się, że to jakiś bardzo daleki krewny.
Przyjął podaną manierkę, pociągnął solidny łyk paskudnej anyżkowej wódki i wręczył naczynie Krzysztofowi. On też chciwie przyssał się do szyjki.
– Alkohol daje złudne poczucie odwagi i siły – mruknął student. – Zapominamy na chwilę o przykrościach, lękach, zwątpieniu, obrzydzeniu... Ale czasem i to jest potrzebne.
Doszli do końca krypty. Wąskie przejście prowadziło do kolejnego, znacznie mniejszego pomieszczenia. Tu stało tylko kilka trumien. Poczerniały ze starości. Były innego kształtu i wyglądały na znacznie masywniejsze. Nie nosiły żadnych inskrypcji. Miedziane gwoździe i okucia na rogach błyszczały zielenią.
Może po prostu są starsze, pomyślał Staszek. A może dla kogoś ważniejszego wykonane?
– Jesteśmy chyba pod miejscem, gdzie kiedyś stał ołtarz – student widocznie rozmyślał o tym samym. – To mogą być fundatorzy świątyni albo inni szczególnie zasłużeni dla tego kościoła.
W kącie znaleźli stare drewniane drzwi. Zamek dawno przerdzewiał, ale całość trzymała się zaskakująco mocno. Piotr wyjął z torby pęk wytrychów i długo dłubał w dziurce pod klamką. Niestety, bez skutku. Zrezygnowany sięgnął po piłę i zabrał się do przecinania grubego skobla. Staszek spojrzał na zegarek. Przebywali w podziemiach już grubo ponad godzinę, a prawie nie posunęli się naprzód. Wreszcie żelazo ustąpiło. Pociągnęli klamkę, drzwi początkowo nawet nie drgnęły, lecz pomalutku pokonali opór zarośniętych korozją zawiasów.
Mieli przed sobą wylot korytarza opadającego stromo w dół. Pomaszerowali po kilkudziesięciu stromych i oślizgłych schodkach. Na dole był kolejny poziomy odcinek tunelu.
– Zeszliśmy ze skarpy i jesteśmy gdzieś nad ulicą Podwale – powiedział mężczyzna. – Chyba idziemy wzdłuż muru oporowego podpierającego skarpę. Dobra nasza.
– Tak mi się widzi, że kierujemy się w stronę magazynu – dodał Krzysztof.
– Magazynu? – podchwycił Staszek.
– Na Podwalu jest kościół pod wezwaniem Świętego Wojciecha oraz gmach obok, który kiedyś był szpitalem Świętego Łazarza, przez bractwo do tego powołane prowadzonym, a potem wiele lat siostry szarytki tam posługiwały – wyjaśnił Piotr. – Teraz tam składy różnych towarów zrobiono. To jakby trzecia część drogi pomiędzy farą a zamkiem. Przejście pewnikiem dawno temu uczynione. Dla potwierdzenia swoich słów oświetlił strop.
Grubo ciosane wapienne bloki spojono, nie żałując zaprawy. Z sufitu zwieszały się niewielkie stalaktyty.
– Może wykopano go, żeby siostry mogły do fary na nabożeństwo chodzić, jeśli reguła zakazywała im klauzurę opuszczać? – podsunął Krzysztof.
– A na cóż miałyby to robić, gdy własny kościół posiadały? To raczej na wypadek najazdu jakowego albo z innej przyczyny wydrążono i obmurowano. Aby niepostrzeżenie przeniknąć do miasta, albo może by móc z niego uciec.
Podróżnik w czasie milczał. Cała ta historia z podziemnymi tunelami wydawała mu się jedną wielką bzdurą, a tu proszę, zagadkowe lochy faktycznie istniały. Ale czy da się nimi dojść do zamku? Po prawej pojawiły się kamienne odrzwia. W murze, który je wypełniał, znajdował się niewielki okrągły otwór. Świeży powiew nie pozostawiał wątpliwości – po drugiej stronie była już powierzchnia ziemi. Piotr wyjrzał przez dziurę.
– Jesteśmy rzeczywiście naprzeciw magazynów – stwierdził. – Może w dawnych czasach były tu okute odrzwia, a potem przejście zamurowano? Tak czy inaczej, przebijać się tu na zewnątrz nie ma sensu ani potrzeby. Idziemy dalej!
Читать дальше