– Ascetycznie tak, no nie? – zauważył Szczurogęby.
– Dłubał sobie w piwnicy domu po dziadku – wyjaśniłem. – Rozbierał różne rzeczy na części. I nastawił wino. Tam miał niezły bałagan. To był jego azyl. Tam żył, tu tylko mieszkał. Tak przypuszczam.
– Wiem, zaglądałem tam czasem – mruknął. – Dyskretnie oczywiście zaglądałem.
Podszedłem do regału. Książki były różne. Stare i nowe. Sat-Okh, Mark Twain, Jack London, Karol May, byli też polscy autorzy... Kupował jak leci, część pochodziła z księgarni, te starsze zapewne upolował w antykwariatach. Dużo było o Indianach.
– Te to jeszcze Ferdynanda, w młodości się zaczytywał. – Laska wyciągnęła dwa oprawione w brystol woluminy.
Otworzyłem z ciekawością. Wernic i Szklarski, oba z dedykacjami autorów. Przyznam, że byłem zaskoczony. Hipopotam nie wyglądał na kogoś, kto kiedykolwiek czytał książki.
– A to ja kupiłam Staszkowi na urodziny. – Wydobyła z regału bardzo stare angielskie wydanie „Łowców wilków” Curwooda, też z autografem autora. – Bardzo się ucieszył. W ogóle chyba mnie lubił, a w każdym razie akceptował. Wie pan, o to niełatwo. Jego matka umarła ze cztery lata temu. Macocha, i to młoda, wie pan, jak to wygląda. Miał chyba żal do ojca, ale do mnie jakoś nie. Albo się dobrze maskował.
– On wszystkich akceptował – mruknął Szczurogęby. – Zawsze się grzecznie przywitał. I jak by to powiedzieć... – Strzelił palcami w powietrzu.
– Był taki kulturalny i sympatyczny z natury, to nie było sztuczne – dodała Magda.
– Z ust mi pani wyjęła.
– Książki o Indianach, o Dzikim Zachodzie, Ameryka... – rozważałem na głos. – Nie pojechał do Ameryki. Dlaczego nie pojechał? Przecież w tamtych czasach nie było potrzeba paszportów ani wiz. Pieniądze też najwyraźniej miał. Ale skoro nie był w USA, skąd wytrzasnął taką górę dolarów?!
– Chrzanić dolary. Ważniejsze, dokąd się udał – westchnął Szczurogęby. – I po co ten załgany list?
Popatrzyłem na wiszące obok łóżka zdjęcia. Reprodukcje fotografii Indian, wykonanych na początku dwudziestego wieku... Traperzy płuczący złoto w potoku. Obok oprawił sobie starą akcję spółki budującej kolej w Ontario.
– Pasuje ta Ameryka. Pasuje jak ulał – rozważałem. – Ale mam hipotezę alternatywną. Mógł udać się do Dalarny albo dalej na północ.
– Do Laponii? – zdziwiła się kobieta.
– Zetknął się z Saami, poznał wśród nich jakąś dziewczynę. Stało się coś, co uniemożliwiło mu poślubienie Heli. Jedyne, co mi przychodzi do głowy, to że pojechał na północ. Chciał spotkać Indian, a Lapończycy to podobny lud. Też koczownicy. A bliżej do nich. Nawiasem mówiąc, tam też jest złoto. Tylko niewiele. Myślę, że trop możemy spróbować podjąć w Szwecji, ale jeśli ruszył między nich, to nie wiem, czy znajdziemy jakikolwiek ślad.
– To brzmi jak pożegnanie, ten jego list – powiedziała lala. – Ale może lepiej, żeby to przeczytał fachowiec, ja tylko rok studiowałam zaocznie psychologię.
– List samobójcy? – zadumał się Szczurogęby.
– Samobójcy to może nie... Ale tak czuję, że chciał radykalnie zerwać z rzeczywistością.
– I odnaleźć sens życia w wypasaniu reniferów? – skrzywił się.
– Chyba nie można tego wykluczyć.
Milczałem. Teraz, wiedząc o podrobieniu podpisu, czułem w tym przesłaniu z przeszłości jakiś fałsz.
– Może zachorował na coś paskudnego? Syfilis raczej wykluczam, ale wiek dziewiętnasty to okres epidemii gruźlicy – powiedziałem na głos i naraz palnąłem się w czoło, aż zadudniło.
Szczurogęby popatrzył na mnie zaciekawiony, ale nic nie mówił, bojąc się spłoszyć moją myśl.
– Żeby tak mieć próbkę gleby z miejsca, gdzie stał dwór w Krzywkach... – westchnąłem. – Choć po tylu latach...
– A po co? – Magda zaciekawiona przechyliła głowę.
– Można by zrobić analizę na obecność pierwiastków śladowych, przede wszystkim izotopów promieniotwórczych. Jeśli do tej pory to miejsce wykazuje podwyższone promieniowanie, to co się tam mogło dziać sto pięćdziesiąt lat temu...
– Bomba, o której pan mówił? Ta, którą Staszek na polecenie gadającego kota podłożył, żeby załatwić kosmicznego ślimaka? – Wytrzeszczyła oczy.
– Tak.
– Analiza została wykonana – odezwał się Szczurogęby. – Gleba i wypalony kawałek polepy zawierały śladowe domieszki trwałych izotopów kalifornu i kilku aktynowców. Przypuszczalnie twój kot przygotował syntetyczny superciężki pierwiastek o hipotetycznej liczbie atomowej sto dwadzieścia dwa. Zapewne pierwiastek ten był wielokrotnie bardziej promieniotwórczy niż rad i uległ rozkładowi w ciągu najdalej kilkunastu sekund, pozostawiając jako produkty rozpadu bardziej stabilne izotopy pierwiastków radioaktywnych o wysokich liczbach atomowych.
Zatkało mnie, a potem poczułem szacunek. I do niego, i do nieobecnego Hipopotama, i do łysego byłego gliny, który ich wyszkolił. Szef umiał wyszukać tak kumatych i przewidujących ludzi. Major nauczył ich zwracania uwagi na drobiazgi.
– Sądzisz, że Staszek mógł otrzymać letalną dawkę promieniowania? – zapytałem.
– Bóg raczy wiedzieć. Ale to by pasowało...
– Wiedział, że dotrze pan na Gotlandię – powiedziała laska. – Chyba tylko tam można podjąć trop i poszukać odpowiedzi na nasze pytania.
– Chyba tak – potwierdziłem, zbierając się do wyjścia.
Latarka z osadzonym ogarkiem świecy dawała niewiele światła, ale niesiona nisko nad ziemią pozwalała omijać dziury i koleiny. Krzysztof poprowadził go wąskim zaułkiem. Weszli w ciemną, nisko sklepioną sień. Za nią nie było podwórza, tylko przesmyk między dwiema kamienicami. Po stromych schodkach wdrapali się gdzieś na górę. Po chwili znaleźli się w kolejnym krętym zaułku. U szczytu schodów stała dziewczyna kilka lat starsza od Staszka. Miała na sobie ciemną suknię obszytą koronką. Włosy skrywała pod niewielkim eleganckim kapelusikiem. Jego główka była fantazyjnie okręcona woalką. Dopięła do niej sztucznego ptaszka i kiść równie sztucznych winogron. W ręce nieznajoma trzymała coś, co w pierwszym momencie wziął za trzcinkę, ale już po chwili zorientował się, że to fifka, długa na dobre czterdzieści centymetrów.
– Hej, chłopcy, poczęstowalibyście damę cygaretką – zagadnęła.
– Nie palimy, proszę pani – powiedział Krzysztof i pociągnął Staszka za rękę.
– A to szkoda. A może macie ochotę zajść na szklaneczkę wina? – rzuciła za odchodzącymi. – Dwadzieścia kopiejek.
– Dziękujemy, może kiedyś. Dziś w kieszeniach tylko płótno – odpowiedział nadal uprzejmie.
Maszerowali po nierównym bruku.
– To zaproszenie... – zagadnął Staszek. – Nie rozumiem.
– To tylko dziwka – wyjaśnił jego towarzysz. – Wiedziała, że nas nie stać na to, po co ludzie do niej zwykle przychodzą, ale widać liczyła, że choć na winie parę kopiejek zarobi. No wiesz, kupi taka u Żydka tuzin butelek, czasem wody trochę doda i na szklanki wieczorem sprzeda łebkom, których w sklepie czy szynku sprzedawcy tylko wyśmieją i precz pogonią. Nikogo na dzisiejszy wieczór nie znalazła, nudziła się. Może pogadać chciała. Posiedzielibyśmy u niej, wypili, pogapili się w dekolt i na kolanka. A jakby tak kilka groszy dołożyć, może by cycusia na chwilę pokazała. Ale tyle tylko. Za darmo żadna nie da. A jak masz pieniądze, to też nie radzę z usług korzystać. Dwa, może trzy ruble za noc miłosnych zmagań by wzięła. Tylko wiesz, kilka razy może uda się wyjść bez szwanku, ale francę niejeden już tu złapał. Znałem chłopaka w moim wieku. Szybko się zawinął, trzy lata i podniebienie zgniło. Leczyć go próbowali rtęcią i innymi specyfikami, ale gdzie tam, w malignie ciężkiej dwie niedziele umierał.
Читать дальше