W porównaniu z dolnym miastem tu było prawie pusto. Owszem, trochę ludzi spieszyło uliczkami, ale w niczym nie przypominało to radosnego rozgardiaszu żydowskiej dzielnicy. Po lewej otworzył się plac zasłany ledwo co zniwelowanym gruzem. W kilku miejscach sterczały z tego uschnięte drzewka. Rośliny nie miały większych szans zakorzenić się pomiędzy kamieniami.
Rozwalono tu coś wielkiego, kościół albo jakiś duży dom, pomyślał Staszek i powędrował ulicą.
Minął ryneczek z budynkiem dawnego Trybunału Koronnego. Z szynku naprzeciw doleciała go woń skwaśniałego piwa i chyba smażonej ryby. Doszedł do końca uliczki i przeszedł pomiędzy kramami wypełniającymi bramę Krakowską. Kątem oka spostrzegł bele tkaniny i motki wełny w różnych kolorach. Przed sobą miał szeroki, równy trakt Krakowskiego Przedmieścia. Nawierzchnie wyłożono drewnianą kostką. Za dnia ulica wyglądała sympatyczniej niż w nocy. Tu też przechodniów nie było specjalnie wielu, zauważył jednak, że niemal wszyscy ubrani są lepiej niż na podzamczu. Tu i ówdzie migały mu żydowskie chałaty, jarmułki i czapy obszyte futrem, ale od razu było widać, że i tutejsi Żydzi to jakiś inny, bogatszy sort. Chałaty mieli z lepszego sukna, kołnierze obszyte szlachetniejszymi tkaninami.
Dwa różne światy, które koegzystują, przenikają się, kooperują, ale nie są w stanie tak do końca się wymieszać, pomyślał. Jak w Warszawie moich czasów: zamknięte osiedla dla japiszonów i cała reszta miasta...
Powędrował przed siebie, kierując się w stronę drzew widocznych na końcu ulicy. Wyjrzało słońce. Chłopak pozwolił, by ciepły jesienny wiatr owiał mu twarz.
Tu jest inaczej, bardziej jak w moich czasach. Pierwsza jaskółka nowoczesności, sklepy, witryny, szyldy malowane nie z ręki, ale od szablonu, dumał, rozglądając się wokoło. I pozamiatane, i rynsztok chyba regularnie spłukiwany wodą...
Przystanął przed witryną złotnika. Pierścionki. Jeden był trochę podobny do tego, który Staszek kupił w Gdańsku. Też złoty, też z ametystem, choć dużo delikatniejszej roboty. Uśmiechnął się pod nosem i zaraz znowu spochmurniał. Ruszył naprzód.
Wtedy w Gdańsku Hela schowała go gdzieś... – rozmyślał. Ciekawe, co się z nim stało? Może potomkowie Ferberów po latach wyciągnęli go z jakiegoś zakamarka... Właściwie to nad czym się zastanawiam? I tak muszę kupić nowy, o ile w ogóle będzie jakaś okazja go wręczyć. Ale tamtego jednak żal... Ładny był. Ładniejszy niż ten, choć grubszy.
Popatrzył na witrynę sklepu spożywczego. Warzywa, owoce, cukierki zawinięte w coś w rodzaju papieru pakowego, pudełka z czekoladkami, daktyle i figi, jakieś kule otulone w niebieski papier, zapewne głowy cukru, choć innego kształtu niż w Sielcu. Wewnątrz widział wiszące wędzone połacie mięsiwa, faski pełne zapewne masła i smalcu oraz wielki szary blok marmolady, od którego sprzedawczyni odcinała kawałek długim nożem.
Marmolada... Coś jak dżem, ale twarde jak ser. Dziadek opowiadał, jak w czasie wojny to jedli. Przed wojną robili z jabłek, a w czasie okupacji panowała taka nędza, że mieszali pół na pół masę z owoców i buraków cukrowych. Ja nawet nie wiem, jak się to robi i jak to smakuje!
Wstąpił i kupił butelkę oliwy oraz suszoną soloną rybę i zawrócił na kwaterę.
Beznadziejne to wszystko, myślał, patrząc pod nogi. Inaczej to sobie wyobrażałem...
Usłyszał za sobą kroki. Obejrzał się. Doganiał go Krzysztof.
– Dziś też spacerujesz? – zaciekawił się.
– A tak, przecież nie mam nic innego do roboty – westchnął Staszek. – A siedzieć na zadku i wzdychać nudno. Nie byłem tu, więc ciekawość bierze. A ty załatwiłeś swoje sprawy?
– Pan Piotr przybył już do Lublina – wyjaśnił chłopak.
– A panna Helena? – wyrwało się Staszkowi mimowolnie.
– Tego nie wiem, ale sądzę, że przyjechali razem. Zapewne będzie się teraz radziła prawników, co dalej, i w kilka dni podejmą decyzję.
– Jaką decyzję? – nie zrozumiał podróżnik w czasie.
– No przecież ci z Krasnegostawu spalili jej dwór. Trzeba pomyśleć, czy wnieść skargę do generał-gubernatora i zażądać odszkodowania oraz ukarania winnych. Czy też może lepiej tego nie robić.
– Jest jakakolwiek szansa załatwienia podobnej sprawy urzędowo?! – zdumiał się Staszek.
– Nikła. Stan wojenny ograniczył niektóre prawa. A ona jeszcze z rodziny miatieżników . W dodatku trzeba rozważyć, co lepsze. Kopać się z koniem czy może przyczaić i niech Moskale myślą, że nikt z rodu nie przeżył. Bo sam wiesz, jak to jest. Wystąpi oficjalnie, to ktoś może dojść do wniosku, że jak nie ma dziewczyny, nie ma problemu. Wielu podejrzewanych o sprzyjanie powstaniu aresztowano, ale też wielu po prostu zniknęło.
– Ja bym chyba nie ryzykował – powiedział Staszek i zadumał się.
– Tak i mnie się wydaje – westchnął Krzysztof. – Niedogodność też taka, że wszystkich napastników zabiłeś – zniżył głos. – Dowódca zawsze może powiedzieć, że jego ludzie na własną rękę działali i że armia nie ponosi żadnej odpowiedzialności za to, co po służbie czynili. Moim zdaniem, sensu w tym dużego nie ma. Ryzyko procesu ogromne i gra niewarta świeczki. Może gdyby panna dziedziczka miała możnych protektorów, można by rzecz przeprowadzić. Ale my i nasi przyjaciele słabi dziś... Niech jurysta jakiś oceni. No i problem jeszcze jeden, co dalej?
– Co masz na myśli?
– Powstanie stłumione, wojska będą powoli wracały w głąb Rosji. Wtedy panna Korzecka musi pomyśleć, czy powinna wracać do Krzywek, żeby dwór odbudować... No ale to ona decyzję podjąć musi, po naradzie z ludźmi mądrymi i w świecie bywałymi.
Wdrapali się na poddasze. Maciek, podśpiewując pod nosem, gotował jakąś polewkę z zacierkami. Staszek dopiero w ciepłym wnętrzu, czując zapach zupy, uświadomił sobie, jak bardzo zmarzł i zgłodniał, włócząc się po mieście.
Coś jest nie tak, pomyślał, grzejąc dłonie o ciepłą ścianę pieca. Przecież jestem dobrze ubrany, a podobny płaszcz nieźle się sprawował podczas zimy w górach Norwegii. A jednak teraz mnie trzęsie. Dlaczego? Może jestem chory?
Powoli wracali pozostali domownicy. Widać było po nich nieludzkie zmęczenie. Zdejmowali kapoty, ustawiali buty przy drzwiach. Sławek mył stopy w cebrzyku, Arkadiusz zmieniał przepoconą koszulę na czystą. Wszyscy też wymyli starannie dłonie.
Ja spacerowałem po mieście, a oni tyrali. Pracowali przez dziesięć, czasem przez dwanaście godzin, pomyślał Staszek.
Postawił butelkę oliwy na stole. Odwinął rybę z papieru. Na jej widok rozległ się szmer uznania. Arkadiusz zaraz ściągnął skórę i ostrym kozikiem pokroił czerwonawe mięso na cienkie, długie paski. Przeżegnali się i zasiedli do posiłku. Zupa była cienka, postna nalewka na odrobinie piwa. Zacierek też pływało w niej niewiele. Ale zagryzana grubą pajdą chleba rozgrzewała i stopniowo napełniła puste żołądki. Na drugie danie były pieczone w plastrach kartofle. Ryba okazała się porażająco słona, ale całkiem smaczna, choć jej zapach wydał się Staszkowi nazbyt intensywny.
Żeby tylko nie wyrwało mi umeblowania z brzucha, pomyślał.
Krzysztof chyba pomyślał o tym samym, bo wyciągnął zza szafy butelkę i polał każdemu do kubka tak na dwa palce.
– To na specjalną okazję odłożone – skrzywił się Arkadiusz.
– Dla zdrowia tylko – uspokoił go towarzysz.
Samogon był podły w smaku, ale mocny jak diabli. Staszek poczuł w żołądku coś jakby iskrzącą świecę zapłonową. Odrobina alkoholu bardzo mu pomogła, przestało nim tak mocno telepać. Na deser były dwa nieduże jabłka. Pocięli je w ćwiartki.
Читать дальше