– Klimat się zmienia – mruknął Staszek. – Kiedyś było tak, że przez Bałtyk zimą po lodzie wędrowano.
– Wcale nie tak dawno podobnie było, dziadek mi opowiadał – odezwał się Maciek. – Jak był młody, to przyszedł taki rok, że śniegi nie stopniały do końca maja, lato było deszczowe, a czasem i śnieg padał, w sierpniu przymrozki przyszły, straszny głód skutkiem tego nastąpił.
Objedli się pieczonymi jabłkami. Oskubali kości z resztek mięsa. Tłuszcz pozostały w rynkach pieczołowicie zlali do glinianego garnuszka.
– Tłuste były gąski nadspodziewanie – chwalił Krzysztof. – Smalczyku i galarety grubo ponad kwarta wyszła. Jutro stężeje, to rozdzielimy. I do chleba będzie... I jakby ktoś zachorował, piersi na noc jest czym posmarować. Będzie też na czym smażyć jajecznicę aż do samej Wigilii.
– Jajecznica na słodko?! – zdumiał się Staszek.
– Nie jadałeś takiej? – zdziwił się Maciek. – Ja jak do domu pojadę, to babka mi robi po turecku, z miodem i orzechami – westchnął rozmarzony.
– Mrozy idą – dodał Krzysztof. – Trzeba będzie więcej tłuszczu na chleb rano dawać, zanim się na zimno wyjdzie. Gęsi smalec, wiadomo, wyborny delikates, ale do codziennego użytku to tak kuso. Podejdę jutro błony kupić, do tego słoniny i boczku na skwarki. Zwykłego smalcu też natopić trzeba. Zawczasu, zanim ceny pójdą w górę.
Pokiwali w milczeniu głowami, aprobując plan. Na stół wjechały rogale, po jednym dla każdego. Krzysztof polał wina do kubków.
– Na Świętego Marcina gęś i dzbaniec wina – zacytował przysłowie.
– Gdzie tam dzban, toż flaszka ledwie – zaprotestował Sławek.
– Ciesz się, że flaszka i że dwie gęsi dziś mamy. Pamiętaj, że gościa to naszego zasługa. – Arkadiusz bez szczególnej złości dał dzieciakowi w ucho.
Wgryźli się w ciasto. Rogale były świeżutkie, napełnione białym makiem z bakaliami. Słodkie czerwone wino zostawiało w ustach lekko owocowy posmak. Staszka, choć siedział plecami do pieca, znów złapały dreszcze. Czuł, że odpływa, zmęczenie ogarnęło go falą. Odrobina wina nie rozbudziła go.
Kawy by się napić, pomyślał tęsknie, ale najwyraźniej oszczędzano ją na rano.
Tymczasem czekała niespodzianka – Arkadiusz postawił na stole jeszcze jedną, tym razem pękatą butelkę. Jak się okazało, zawierała sycony miód.
W zasadzie to jest czysta patologia, dumał Staszek, popatrując z lekkim rozbawieniem, jak Maciek zręcznymi ruchami nabija fajkę. Mieszka sobie na strychu czterech nieletnich łebków. Żyją bez jakiejkolwiek kontroli rodzicielskiej. Nie chodzą do szkoły. Palą tytoń. Piją kawę, która niedźwiedzia by z nóg zwaliła. Do tego nocami przy flaszeczce alkoholu wygadują różne antypaństwowe świństwa. Opieka społeczna z moich czasów dałaby im popalić. Batogiem by ich zagnano do szkoły, a rodzice pewnie poszliby siedzieć za brak dozoru! Z drugiej strony – spoważniał – są czyści moralnie. Pracują. Próbują się samodzielnie uczyć. Czytają. Zdobywają konkretne zawody. Modlą się i chodzą do kościoła. Nie kradną, nie marnują czasu na bumelkę. Nie podkładają sobie świni, nie robią sobie głupich kawałów, nawet się nie kłócą.
Wreszcie i na nich przyszła pora iść spać. Krzysztof i Arkadiusz zasnęli natychmiast. Też byli widocznie bardzo zmęczeni. Staszek wyciągnął się na łóżku i nakrył pledem. Znów miał dreszcze. Nie mógł zasnąć. Całe życie sypiał sam w pokoju, teraz obecność czterech współlokatorów przeszkadzała mu. Ktoś pochrapywał, trzeszczały dechy łóżka, gdy ktoś inny przewracał się z boku na bok. Do tego pod podłogą goniły się myszy albo szczury. No i trochę śmierdziało. Przepoconą wełną kołder, stęchlizną, mysimi siuśkami, brudnym ciałem. Ale i tak było nieźle, zwłaszcza gdy porównał to z warunkami, które miał w niewoli u Pana Wilków.
Najgorsze jest to, że nie wiem, co dalej, pomyślał, przewracając się z boku na bok. Skakałem tu przekonany, że wszystko ułoży się po mojej myśli. A nie ułożyło się. Nie przewidziałem, że ci ludzie mają własne plany, własne ambicje, i to diametralnie odmienne od moich. Hela z miejsca przejęła dowodzenie. A teraz jestem tutaj. Wśród obcych, z dala od niej. Kazała mi przybyć do Lublina. Sama też się tu wybiera. Zatem trzeba czekać. Ale na co? Nie wiem, co zamierza. Nic już nie wiem. Zwiedziłem miasto. Nic tu ciekawego. Muzeów jeszcze nie ma. Kina też nie. Telewizji ani netu nie włączę. Ba, brak tu nawet głupiej biblioteki publicznej!
Przewrócił się na drugi bok.
Poszukać sobie jakiegoś zajęcia, pomyślał leniwie. Po pierwsze dlatego, że bez roboty zanudzę się na śmierć. Po drugie kasa szybko się skończy. Oni wszyscy mają jakąś pracę albo uczą się na rzemieślników. Nie jestem dużo starszy od nich. Zaczepić się gdzieś. Ale gdzie? Przecież ja z ich punktu widzenia nie umiem kompletnie nic! Miasto handlowe... Nie znam cen. Nie znam miar wagi i objętości. Nie wiem, jak się powozi koniem. Co innego podwórze objechać, a co innego zasuwać furgonem beczek przez miasto. A nawet jakbym to jakoś opanował, to nie wiem, ile ani co takie bydlę je. Czyli wozakiem nie będę. Na pomocnika do kupca nikt mnie nie przyjmie. Nie umiem układać cegieł ani bruku. Nie wiem, jak się miesza zaprawę. Niewykwalifikowana siła robocza... – podsumował się z goryczą. Znam języki. Mógłbym na przykład uczyć dobrze urodzone panienki francuskiego. Kłopot w tym, że jeśli w ogóle znam ten język, to w wersji sprzed prawie trzystu lat. Umiem szablą robić, mało przydatna to umiejętność w chwili, gdy powstańcy zostali rozgromieni. Zresztą w czasach, w których coraz powszechniej używa się karabinów, nie jest to szczególnie cenna umiejętność. Chyba że ten zagadkowy pan Piotr faktycznie znajdzie dla mnie jakieś zajęcie... A jeśli nie?
Przypomniał sobie dawne marzenia, którym oddawał się w Gdańsku. Za horyzont. Do Ameryki, na Alaskę, poczęstować się złotem tamtejszych rzek, zanim na miejsce dotrą inni poszukiwacze...
Wreszcie zasnął.
Obudził się tuż przed świtem. Spojrzał w jasne już okno.
Wczoraj był piątek, dziś sobota, pomyślał leniwie. Kłopot w tym, że na wolne soboty przyjdzie poczekać jeszcze ze sto dwadzieścia lat.
Maciek już się obudził i leżąc w łóżku, nabijał swoją fajkę.
Zdechnie na raka mały nałogowiec, pomyślał ze smutkiem Staszek. Choć z drugiej strony... Ten tytoń jest groźniejszy niż ten z moich czasów czy wręcz przeciwnie? Nie znam się na petach.
Przypomniał sobie przekazywane przez belfra od biologii teorie o onkogennym charakterze wirusa Epsteina-Barr. Nauczyciel, sam namiętny palacz, był przekonany, że to głównie wirus odpowiada za epidemię nowotworów, a palenie tylko nieznacznie, minimalnie wręcz, zwiększa ryzyko.
Wszyscy wstali. Z poprzedniego dnia zostało sporo zimnej gęsiny, z chlebem smakowała wręcz wybornie. Smalec stężał. Smarowali nim chleb. Substancja zachowywała się ciekawie. W fasce wyglądała jak masło, ale dociskana nożem do chleba topiła się i rozlewała w oczach. Po śniadaniu Arkadiusz i dwaj młodsi czeladnicy pobiegli do pracy.
– Jakie plany na dzisiaj? – zapytał Staszek.
– Idziemy do pana Piotra – wyjaśnił mu towarzysz. – Pora pogadać, popracować.
– Opowiesz mi coś o nim?
– To daleki kuzyn naszej dziedziczki. Student matematyki i podobnych nauk. W Warszawie się tego uczył, ale przez ostatnie dwa lata kto miał głowę do nauki? Ważniejszym sprawom czas poświęcił... Po śmierci rodziny Heli jako jej najbliższy krewny zapewne zechce otoczyć ją opieką, a w przyszłości pewnie wyswatać.
Читать дальше