– W zasadzie wszyscy jesteśmy ze wsi – wyjaśnił Krzysztof. – Miasto... To tylko na jakiś czas. Poduczyć się u rzemieślnika, podpatrzyć sekrety fachu. Trzy, może cztery lata w warsztacie, a potem do domu. Na wsi rymarz, ślusarz czy szewc z głodu nie zginie. Popatrz na tego Arkadiusza, cwana bestia. Robi u szewca jako terminator. Do egzaminu czeladniczego i tak go majstrzy nie dopuszczą. Porobi jeszcze rok albo dwa i wykopią go za drzwi. Ale odrysował sobie formy do butów. Stare, które miały już iść do pieca, wyniósł cichcem. Nowe też wynosił na noc i strugał ich wierne kopie. Dwa worki tego już do domu zawiózł. Zna narzędzia. Po śmierci jednego z majstrów ugadał jego pazernego wnuczka i kupił cichcem kilka żelaznych kopyt. Był też pół roku u garbarza, wie, co i jak. Podpatrzył, jak się skóry moczy, jak formuje. Jak z kory dębowej zrobić preparat do wytrawiania. Czym skórę natłuścić. Jak włos usunąć. Wróci na wieś i z pomocą dziedzica własny warsztat otworzy. Będzie umiał krowią i świńską skórę wyprawić. Zrobi buty dla całej okolicy. Dla niego zysk, dla dziedzica udział, a i chłopi będą mieli saboty o połowę tańsze, niż gdyby kupili w mieście. Parę lat, a każdy gospodarz uzna go za dobrą partię. Ten mały Maciek w fabryce kotłów u Aleksandra McLeoda robi. Ten to pewnie w mieście zostanie, rośnie, sił mu przybywa, to i do cięższej pracy pójdzie niebawem, i zarobi lepiej. Może kiedyś pozna miastową dziewczynę, kto wie kim będzie za dziesięć lat? Może ślusarzem narzędziowym, co skomplikowane maszyny naprawia? Może majstrem, któremu tuzin ludzi podlega? Byle się dobrze rozglądać, ciężko pracować, to jakoś koniec z końcem pomału się zwiąże. Sławek był w słodowni przy browarze Vettera, teraz za subiekta w sklepie robi. I jego raczej na stałe nie zatrzymają, ale grosz do grosza składa. Rodzice coś mu tam dołożyć obiecali. On pewnie wędrownym kramarzem zostanie, wóz, konik i od targu do targu jeździł będzie.
Gada z sensem czy chrzani od rzeczy? – zadumał się Staszek. Czy faktycznie da się tą drogą do czegoś dojść? Poszli ze wsi do miasta. Zaczepili się. Pierwszy etap za nimi, od kurnej chaty do nory na strychu. Kolejny etap przed nimi. Od poddasza w dół, do mieszkań niżej, bliżej ziemi... Krok po kroku. Jeśli nie powali ich jakaś choroba, pech życiowy czy inne okoliczności... Najbliższa wojna za sześćdziesiąt lat. Można spokojnie żyć, dorabiać się jakichś marnych groszy, założyć rodzinę.
Skrzywił się w duchu.
Jak to jest, że w każdej epoce są rozwiązania dobre i rozwiązania złe? Że nie ma postępu, jeden problem udaje się rozwiązać, a nowy się pojawia? Dlaczego jako społeczeństwa ciągle padamy w błoto? Dlaczego każde pokolenie wymyśla jakiś nowotwór, który je niszczy, dusi i ogranicza? Niedoskonałość natury ludzkiej? Skutek grzechu pierworodnego?
Podeszli na podzamcze, w żydowskim sklepiku kupili dwie gęsi, już zarżnięte, oskubane i wypatroszone. Do kosza trafiły jeszcze jabłka, gruby pęczek suszonego majeranku i inne wiktuały. W pobliskiej piekarni oprócz słodkich chałek mieli też rogale nadziewane białym makiem. Nie oni jedni robili zakupy...
Wszyscy zeszli się znacznie wcześniej, widać z uwagi na święto pracowano krócej. Ptaki nafaszerowane jabłkami trafiły do wnęki, w której zazwyczaj pieczono chleby. Chłopcy szczotkowali ubrania, usiłowali wywabić co wyraźniejsze plamy z kapot. Szorowali się nad miską, nie żałując wody ani mydła. Ba, nawet włosy myli. Sławek przyniósł blaszankę jakiegoś paskudnego mazidła i czyścił nim po kolei wszystkie buciory. Gdy pasta wsiąkła, z zapałem polerował skórę szczotką i szmatą, na chwilę przywracając znoszonym trepom dawny blask.
Święto, pomyślał Staszek. Do kościoła trzeba wyglądać tak przyzwoicie, jak tylko się da. Nawet jeśli całą mszę spędzi się, stojąc gdzieś z tyłu nawy.
Gdy wyszli z kościoła, było już zupełnie ciemno. W przedsionku pospiesznie zapalono świeczki i łojówki, ludzie podawali ogień jedni drugim. Maciek odpalił świecę i osadził w małej latarce. Ruszyli przez ciemne zaułki. Z nieba delikatnie prószył śnieg.
Arkadiusz zaintonował:
Hej, na białym, hej, na koniu
Święty Marcin jedzie znów.
Pozostali podchwycili:
Śnieżek sypie się po błoniu,
zapowiada zimę tuż.
Nasypało śniegu wiele,
ubielony cały świat.
Skoro sanna się uściele,
każdy się przejechać rad.
Mróz na szyby wieńce kładzie
niby z liści, niby z traw.
I ubiera drzewa w sadzie,
i pobiela modry staw.
Tylko Staszek nie znał tej pieśni.
Sto pięćdziesiąt lat, myślał gorzko. Dla historii to mgnienie oka. Mój dziadek w dzieciństwie mógł spotkać ludzi, którzy żyli teraz, weteranów powstania styczniowego! To powinna być nadal żywa tradycja. A tak wiele się zmieniło. Nie znam ich piosenek. Nie znam popularnych w tej epoce wierszy. Nie kojarzę autorów, których oni podczytują. Nie rozumiem symboliki. Straciliśmy tak wiele... Tak jakby z wielkiego skarbca narodowych tradycji została nam w ręku garść najmarniejszych świecidełek. Kto zawinił? Przetoczyły się przez nasze ziemie okupacje, mamy za sobą wynarodowianie przez zaborców i hitlerowców. Przetrwaliśmy komunizm... Ale wiele z dorobku dawnych czasów zaprzepaściliśmy też przez własne cholerne lenistwo. Książki o tych czasach leżą w bibliotekach. Trzeba było czytać...
Dziękujmy Bogu za opatrzność Jego,
Nie zapomina ludu mu wiernego.
Daje nam swoich świętych za patrony,
Za przykład życia i za opiekuny.
Od niego mamy Marcina świętego,
Na cny Biskupi świecznik stawionego:
Który jak niegdyś ludowi swojemu,
Tak nam ku życiu świeci pobożnemu.
W stanie żołnierskim jeszcze nieochrzczony,
Widząc żebraka, iż był obnażony,
Litością zdjęty, gdy nie miał innego,
Kawałkiem płaszcza przyodział nagiego.
Nocy następnej Chrystus mu się zjawia,
I w darowanej szacie się przedstawia.
Uczynną miłość pochwala Marcina,
Cieszy, przyjmuje za swojego syna.
To zaśpiewała grupa dziewcząt idąca opodal.
Weszli w bramę. Za wiatrem było zacisznie i jakby cieplej. Otrzepali się z białego puchu. Wdrapali po schodach na swój strych. Krzysztof przekręcił klucz w zamku. Buchnęło im w twarz ciepłe powietrze i zapach pieczonej gęsiny tak mocny, że aż sycący.
Zapalili aż sześć świec. Maciek zaraz rozgarnął pogrzebaczem żar i dorzucił jeszcze jedną grubą szczapę do pieca. Gęsi wjechały na stół. Arkadiusz pokroił biały chleb na duże, grube pajdy.
– Czasami to aż warto zmarznąć, żeby się rozgrzać potem w tak cudowny sposób – zauważył Sławek filozoficznie.
Podzielono mięso. Staszek dostał udko i kawał piersi. W zasadzie nie czuł się specjalnie głodny, ale już pierwszy kęs sprawił, że dostał wręcz ślinotoku. Wszyscy pałaszowali z apetytem. Przyrumieniona skórka cudownie chrupała. Na zewnątrz cicho padał śnieg.
– Czeka nas ostra zima, mrozy, ale śniegu mało będzie – powiedział Arkadiusz, oglądając kość z piersi gęsi. – Mostek krwią podbiegł, na mrozy, a święty Marcin na białym koniu dziś przyjechał... Znaczy się pierwszy śnieg spadł w dniu jemu poświęconym – dodał, widząc, że Staszek nie rozumie, o co chodzi.
– Mówią też, że jak Święty Marcin po śniegu, to Boże Narodzenie po wodzie – zauważył Maciek. – Ale zimy ostatnio takie surowe, wcześnie przychodzą i długo trzymają, nikt nie wie, jak to będzie. Mądrość zgromadzona przez dziadów naszych do tych czasów ni przypiął, ni przyłatał.
Читать дальше