Staszek patrzył na towarzyszy. Widział, jak zmęczenie bierze w nich górę. Jak opadają powieki, odpływa napięcie... Sławek nawet przysnął na chwilę na krześle.
– Komu spać, temu spać – zakomenderował Arkadiusz. – Kto chce jeszcze z nami posiedzieć, wolna wola.
Zostali tylko we trzech, młodsi udali się na spoczynek. Z pokoiku obok dobiegał plusk wody w miskach, szmer odmawianej półgłosem modlitwy i skrzypienie łóżek.
Staszek obudził się znowu jakiś zmaltretowany. Nie czuł się dobrze. Z przyległego pomieszczenia padał blask świecy. Słyszał, jak Arkadiusz i obaj młodsi chłopcy szykują się do pracy. W kuchni brzęczały fajerki. Pluskała woda w misce. Nad miastem wstawał dzień, okno, początkowo ciemne, jaśniało z minuty na minutę.
– No to dziś wieczór sobie podjemy smacznie, zdrowo i do syta. Niczego nie ujmując poprzednim wieczerzom – zastrzegł szybko Krzysztof.
– Jakaś szczególna okazja?
– No przecież Świętego Marcina dzisiaj. Gęś upieczemy, rogale będą... Tylko wiesz, my po parę groszy od lata... – zaczął niepewnie.
– Robiliście składkę. Oczywiście dorzucę się, ile trzeba – uspokoił go Staszek. – Idziemy po zakupy czy jak?
– Ano trzeba. Jak wstaniesz i się ogarniesz, pójdziemy do Żydka gąskę kupić. Do tego jabłek, cukru, bo przyprawy są jeszcze. Może i flaszeczkę słodkiego wina. Piątek dziś, ale postu nie ma, dyspensa biskupa z uwagi na uroczysty charakter dnia.
Dzień Świętego Marcina? – dumał Staszek, ubierając się. Marek wspominał, że obchodził to święto z Agatą Ferber w Bergen. W moich czasach już zapomniane, przykryte świeckimi obchodami, rocznicą odzyskania niepodległości...
Wyszli na miasto.
– Czy jest tu jakiś sklep z odzieżą? Muszę zmienić ubrania – powiedział Staszek.
– A co jest nie tak w tym, co masz na grzbiecie? – zdziwił się Krzysztof. – Przyzwoity ubiór, pański i zagraniczny – w jego głosie zadźwięczała jakby nutka zazdrości.
– Jestem ubrany w rzeczy angielskie. Pomyśl sam, ilu ludzi tak ubranych widzisz dookoła? Jestem jednym z kilku zaledwie cudzoziemców w całym Lublinie. Mam wrażenie, że każdy żandarm, każdy stójkowy odprowadza mnie wzrokiem. A co będzie, jak któryś bardziej się zainteresuje?
– Masz dobre zagraniczne dokumenty tego nieszczęsnego Murraya.
– Mam. Proszę bardzo, jak mnie złapią, mogę się stawiać i gadać tylko po angielsku. Ale oni się tym nie przejmą. Wsadzą mnie do celi, a potem sobie powolutku wszystko sprawdzą. Wyślą kilka depesz. Przez poselstwo w Londynie dowiedzą się, kto to był, kiedy pojechał do Polski, przepytają jego kumpli, co mówił, zanim wyruszył w drogę, prześlą raport. Albo i zdobędą dagerotyp, ustalą, jak naprawdę wyglądał. A jeśli nie pozyskają fotografii, to przeprowadzą wywiad. I na przykład zaczną mnie naraz pytać o rodzinę w Anglii, o adresy. O to, jak wygląda mój dom. O to wszystko, co prawdziwy Murray po prostu by wiedział. I wtopa – Staszek użył słowa ze swojej epoki. – Nawet jak niczego mi nie udowodnią, to myślisz, że będą się przejmowali? Założą kajdany i pogonią pieszo za Ural. Zatem nie mogę wpaść w ich łapy. Dlatego muszę wtopić się w tłum. Stać się niewidzialny. Potrzebuję ubrania z tych stron. I raczej nieszczególnie wyszukanego. Czegoś, w czym chodzą zwykli mieszkańcy Lublina, tacy niezbyt bogaci. Żebym wyglądał na syna sklepikarza czy drobnego urzędnika. Kogoś, na kogo nikt nie zwraca uwagi.
– Może i masz rację – zadumał się Krzysztof. – O tym nie pomyślałem. Jest tu niedaleko krawiec, miewa też na sprzedaż gotowe rzeczy. Myślę, że coś nam dobierze.
Wiem o konspiracji tyle, co przeczytałem w kilku książkach, myślał Staszek, drepcząc za swoim przewodnikiem. A wychodzi na to, że wiem znacznie więcej niż oni. Czy po prostu jestem bogatszy o sto lat doświadczeń w podkładaniu bliźnim świni, czy może ci moi przyjaciele to dupy wołowe, a nie konspiratorzy?
Przez wysoką sklepioną bramę przeszli na ciasne, cuchnące podwórze. Zakład krawiecki był maleńki. Nad drzwiami parterowej oficyny wisiały tylko wycięte z blachy nożyce. Nie zawieszono szyldu, nie był chyba potrzebny. Aby klienci nie musieli taplać się w błocie, do drzwi prowadziła kładka z desek. W oknie po lewej urządzono coś w rodzaju wystawy, wisiało tam palto.
– Nie jest to może najładniejsze miejsce, ale rzemieślnik dobry, tanio sobie liczy i dobry człowiek, więc warto mu dać zarobić – wyjaśnił chłopak.
Weszli do sieni i zapukali do drzwi. Otworzyła im dziewczyna. Była całkiem ładna, miała owalną buzię, śmiesznie zadarty mały nosek i gruby płowy warkocz związany czarną wstążeczką. Ale patrzyła nie na nich, tylko trochę w bok. Staszek przyjrzał się i drgnął zaskoczony. Była niewidoma, jej oczy, choć posiadały tęczówki, pozbawione były źrenic.
– Witam panów. – Zaprosiła ich gestem do środka.
Nie wiedział, jak poznała, że jest ich dwóch. Weszli do sporej izby. Starsza kobieta kroiła sukno, staruszek z białą brodą, podobny do Świętego Mikołaja, upinał jakieś szmatki na manekinie. Niewidoma usiadła na krześle w kąciku pod oknem i wróciła do szycia.
– Czym mogę służyć? – Krawiec skończył upinać szmatki. – A, to ty? – rozpoznał Krzysztofa.
– Mój przyjaciel potrzebuje jakiegoś zwykłego ubrania. Czegoś na co dzień do noszenia... – wyjaśnił chłopak.
Krawiec szybko i sprawnie obmierzył Staszka. W przepastnej szafie faktycznie miał trochę gotowych ubrań. Zaraz dobrał trzy koszule, spodnie i surdut. Ubranie było minimalnie luźne, ale podróżnik w czasie z zadowoleniem pomyślał, że jest to dokładnie taki strój, jak sobie wymarzył. W miarę porządny, ale bez ekstrawagancji. Zwyczajny...
– Ile się należy? – zagadnął.
– Dziewięć rubli.
Krzysztof, słysząc cenę, przewrócił teatralnie oczami, ale Staszek bez słowa wyjął portfel i odliczył żądaną kwotę. Krawiec z szerokim uśmiechem schował monety do kieszeni. Niespodziewany zarobek wprawił go w dobry humor.
– Następnym razem udzielę panu jakiegoś rabatu. – Ukłonił się.
Staszek skorzystał z parawanu i od razu się przebrał. Angielskie ubranie zawinięto mu w szary papier i przewiązano sznurkiem, tworząc niewielką, zgrabną paczkę. Akurat taką, by wygodnie było nieść pod pachą. Pożegnali się i wyszli.
– Przepraszam – mruknął Krzysztof. – Sądziłem, że trochę taniej policzy. Może miał problem z czynszem czy co...
– Cena była odpowiednia, w końcu to kilka dni szyli, a i tkaniny nie rosną przecież na drzewach – uspokoił go podróżnik w czasie. – Ta dziewczyna...
– Ładniutka – westchnął Krzysztof. – Ale cóż, kaleka... Wnuczka tego starego krawca.
– Szyje... Niewidoma... Zaskoczyło mnie to.
– Co w tym dziwnego? Jak jej naszykują tkaninę, skroją i upną szpilkami, żeby nie pomyliła deseni, i nić odpowiedniego koloru dadzą, to przecież żadna filozofia ścieg poprowadzić. Mają z niej dużą pomoc, żebrać nie musi i chleba krewnym darmo nie zjada. Pewnie wydadzą ją za jakiegoś czeladnika od sąsiadów, dobra partia w końcu. Warsztat odziedziczy, a stary dużo może w cechu załatwić.
Taki świat, że wszyscy pracują, pomyślał Staszek. Dzieciak, starzec, chory, kaleka... Nie znają wielu urządzeń ułatwiających pracę, ułatwiających życie. Wszystko robią ręcznie. Nędza panuje straszna, nie ma rent ani emerytur, tyra się do śmierci w zasadzie, ale praktycznie nie ma bezrobocia. Coś za coś.
– Tak się przyglądam twoim towarzyszom... – zaczął. – Zebraliście się tu, w Lublinie...
Читать дальше