Dom publiczny czy co? – domyślał się. Taki niekoszerny przybytek w takim miejscu? Niemal naprzeciw synagogi? A może zbyt mi wyobraźnia buzuje?
Interesowało go wszystko. Rozglądał się jak japoński turysta na wycieczce w Europie. Otaczali go Żydzi. Oczywiście było tu także wielu chłopów w samodziałowych kurtkach i siermięgach, ale to starozakonni najbardziej go ciekawili. Patrzył w milczeniu na obszyte futrem czapy, brody, pejsy, zarówno proste, jak i zwinięte w sprężynki. Niektórzy byli śniadzi, inni chorobliwie bladzi. Większość miała proste nosy, ale trafiały się też twarze ozdobione wydatnymi, garbatymi kulfonami.
Taki świat widział w dzieciństwie mój dziadek, pomyślał Staszek. Dla mnie to egzotyka... Ci tu mają w sumie ogromne szczęście. Kochają, żyją, handlują. Nie wiedzą, co ich czeka. Nie zobaczą zagłady ich świata. Tylko bardzo nieliczni dożyją czasów Hitlera, epoki krematoriów i komór gazowych.
Cała ta radosna krzątanina przypominała mu mrowisko... Jakiś staruszek stojący na balkoniku grał na skrzypcach. Staszek w pierwszej chwili rozejrzał się za kapeluszem na datki, ale po chwili zrozumiał, że muzyk gra sobie tylko dla przyjemności.
Usłyszał tupot i obejrzał się odruchowo. Dogonił go Arkadiusz.
– Przechadzka? – zagadnął.
– A tak sobie łażę i patrzę, co tu ciekawego, jak się tu ludziom żyje – wyjaśnił Staszek.
– No przecież nie dla łyku świeżego powietrza – uśmiechnął się tamten. – Ale ładniejsze dzielnice są po drugiej stronie, od zachodu Lublina. To tu to dolne miasto. Jak każde inne żydowskie getto, tylko ciut większe i ludniejsze, bodaj siedem synagog tu mają, a ludności, no, będzie i kilkanaście tysięcy. Drugi Lublin prawie – wzruszył ramionami chłopak. – Idę na Kalinowszczyznę, na Rynek Słomiany, majster mnie posłał po wołową skórę, chcesz, to możemy przejść się razem. Jak masz ochotę, oczywiście, bo to kawałek drogi jest.
– Z miłą chęcią.
Doszli do drewnianego mostka przerzuconego nad płynącą leniwie rzeczką. Woda była mętna i niewyobrażalnie cuchnęła, widocznie zbierała po drodze zawartość licznych rynsztoków. Przez most dreptali ludzie, toczono wózki i prowadzono zwierzęta. Kręta uliczka biegła dalej, wspinając się na wzgórze, oni jednak nie przeszli na drugą stronę, tylko skręcili w prawo.
– Bywałeś kiedyś w Lublinie? – zagadnął Arkadiusz.
– Tylko raz, dawno temu, przejazdem – wyjaśnił Staszek. – Nie znam miasta.
– Tamta świątynia na wzgórzu to kościół Świętego Mikołaja. Legenda mówi, że pod nim w głębokich kryptach znajdują się groby założycieli Lublina, całe w złocie i srebrze. Tam zaś zamek. – Wskazał paskudną budowlę górującą nad dzielnicą żydowską. – Przebudowali go carscy lat temu kilkadziesiąt, bo dawny polski już się walił. Tylko wieża została, gdzie więźniów trzymają, i kaplica stara z freskami bizantyjskiej roboty. Piękne ponoć, ale wejść tam nijak, bo więzienie urządzili i cyrkuł policji, i koszary żandarmów, twierdza jak Cytadela Warszawska omal... Niejeden uczestnik powstania siedzi tam w łańcuchach, wiele śledztw jeszcze niezakończonych – dodał przyciszonym głosem.
– Dziś jarmark czy co? – zagadnął Staszek.
– Czwartek mamy, dzień targowy. Chłopi ze wsi i miasteczek okolicznych tłumnie zjechali, to i Żydkowie mają zarobek. Kupią, sprzedadzą, wymienią towar za towar „na sztych”. Jesień, po zbiorach już, to można ziarno lub drób spieniężyć, a kupić, co na zimę potrzebne. Świece, oliwę, tkaniny... To wszystko, czego małe folwarki wytworzyć nie zdołają. Jak kto bogatszy, to idzie na targowiska miejskie. Ale dla takich jak my żydowskie kramiki najlepsze, bo najtańsze. A jak bardzo głód przyciśnie, to i lichwiarze z pomocą przychodzą. Trzeba tylko z Mośkami dobrze żyć.
Staszek skrzywił się w duchu, słysząc określenie, które wydało mu się antysemickie.
Domy stały się niższe, trakt nieco szerszy. Wzgórze zamkowe powoli zostało z tyłu. Po prawej za wąską linią zabudowy otworzyła się szeroka przestrzeń podmokłych łąk. Popatrzył na nie i uśmiechnął się lekko. Choć zbliżała się zima, zwierzęta nadal gnano na pastwiska, by coś jeszcze sobie uskubały. Taką ilość krów naraz widział wcześniej tylko na reklamie czekolady. Przeszli po skrzypiącym drewnianym moście, a potem dłuższą chwilę wędrowali wzdłuż niskiego muru zbudowanego byle jak z cegieł i białego kamienia.
– Cmentarz żydowski, czyli jak to zwą, kirkut – wyjaśnił przewodnik. – Tu starozakonni grzebią swoich, ludzie gadają, że zmarłych w kucki sadzają, inni, że głową do dołu spuszczają, ale to bzdury. Widziałem parę razy, normalnie zawijają umarlaka w całun i do ziemi kładą, jak nasi. Choć może różnica taka, że u nas, jak kto tylko ciut bogatszy, to jednak trumnę ma, a oni bez tego się obywają. Czasem tylko deskę pod plecy położą, czasem deską nakryją. Jeden czeladnik mi mówił, że niekiedy na oczach położą skorupy stłuczonego garnka, a bywa, że i kłódkę starą włożą do grobu, ale czemu tak robią, wyjaśnić nie umiał. Mniemam jednak, że prawdę powiedział, bo jego ojciec się wychrzcił.
– Mają swoje zwyczaje... – Staszek wzruszył ramionami.
– Mają – kiwnął głową chłopak. – Podobnie jak Ormianie, których sporo w Zamościu siedzi. A powiadają, że jak jeden kupiec Ormianin do miasta przybywa, to pięciu żydowskich od razu zamyka interesy.
Korzystając, że w murze ział wyłom, podeszli i popatrzyli ciekawie na teren nekropolii. Kamienne macewy pokryte znakami hebrajskiego alfabetu stały milczące, nieomal groźne w swojej obcości. Nagrobki wykonano głównie z wapienia, na starszych czas zatarł już napisy. Inne wykuto w piaskowcu, nieliczne tylko w twardszych odmianach kamienia. Niektóre były pomalowane. Staszek skupił wzrok na literach, ale scalak tym razem niczego nie podpowiadał.
Nie znam hebrajskiego alfabetu, uświadomił sobie. Zapomnieli wgrać?
– Tam, gdzie ten budyneczek, pochowano Jakuba Icchaka Horowica, Widzącego z Lublina – powiedział Arkadiusz. – Słynny to był człowiek, cadyk, u Żydów ktoś znaczniejszy niż rabin, ja wiem... może jak biskup u katolików? Legend o nim wiele opowiadają. Miał ponoć dar taki, że zawsze wiedział, gdzie co jest ukryte, od jednego spojrzenia odgadywał, kto przed nim stoi, i rozmaitą mądrą poradą ludziom służył. Ciągną teraz Żydkowie do jego grobu modlić się, całkiem jak my do relikwii świętych. Jakie to wszystko z pozoru odległe, a zarazem podobne... – Zadumał się nad własnymi słowami.
Cadyk cudotwórca... – zamyślił się Staszek, przypominając sobie czytane dawno temu książki. Ciekawe, co by powiedział na mój widok? Co zdołałby odczytać...
Ruszyli dalej. Za cmentarzem zabudowa znów zgęstniała i niebawem dotarli do niewielkiego miasteczka. Weszli na rozległy plac. Targowisko rozłożyło się pod samym murem niewielkiej starej synagogi. Staszek rozglądał się ciekawie. Harmider panował straszny. Dziesiątki kur i gęsi stłoczono w klatkach lub koszach plecionych z wikliny. Obok stały przywiązane na postronkach kozy i koźlęta. Nieco dalej swoje usługi oferował szochet w skórzanym fartuchu. Kilka Żydówek stało w kolejce do niego z zakupionym przed chwilą drobiem i królikami.
Minęli targ i weszli do jednego z kantorków. Pod sufitem zawieszono żerdzie, z których zwisały wołowe skóry. Zapach garbników omal nie zwalił Staszka z nóg. Z zaplecza na powitanie klientów wyszedł staruszek z opaską na oku. Arkadiusz wręczył mu kartkę z zamówieniem od swojego majstra. Zaraz też zaczęli oglądać skóry. Chłopak wybrzydzał jak mógł, czepiał się przebarwień i skaz. Wreszcie wybrał pięć sztuk. Zwinął je w jeden rulon, zapłacił i zarzucił je sobie na ramię. Ruszyli w drogę powrotną.
Читать дальше