Staszek wstał i lawirując między łóżkami, podszedł do okna. Miasto spało. Przerażająco ciemne bez latarni ulicznych... W tej części miasta po prostu ich nie było. Tylko tu i ówdzie w oknach błyszczał słaby poblask świeczek lub łojówek. Stare Miasto wznosiło się piramidą stromych dachów, kamieniczki wspinały się na strome wzgórze.
Lublin... Nie byłem tu nigdy, pomyślał. Tylko raz przejazdem i niewiele pamiętam. Miasto za dnia zapewne okaże się piękne, choć trochę brudne, jak każde w tej epoce. Ale nocą... Jak Gdańsk wtedy... Ciemno. Ciemność budzi we mnie lęk i depresję. A w nich? Jesień. Krótkie, pochmurne dni. Przegrane powstanie. W wielu domach żałoba. W wielu lęk, wszak Rosjanie aresztowali mnóstwo konspiratorów, a śledztwa potrwają jeszcze i kilka lat. Tortury złamią niejednego... Jak kraj długi i szeroki po lasach i w polu znaleźć można świeże groby. Chciałbym zobaczyć jeszcze kiedyś nocną Warszawę, neony, latarnie, reklamy, oświetlone bilbordy i witryny sklepów...
Patrzył. Tu i ówdzie na ulicach widział jaśniejsze plamki, niczym robaczki świętojańskie. Ludzie spieszyli do domów, niosąc zapalone świece osadzone w latarkach. Daleko zaturkotały koła dorożki. W oknie facjatki po drugiej stronie uliczki, zaledwie jakieś osiem, może dziesięć metrów od jego okna, też paliło się światło. Nie było firanek, przez szachownicę niedużych szybek miał widok na podobne poddasze, tyle że znajdujące się trochę niżej. Niewielki pokoik zastawiony był ciasno wąskimi łóżkami. Naliczył ich chyba dziesięć, nie widział całego wnętrza. Spały na nich dziewczyny, zakutane w kołdry lub koce. Ciemne włosy dwu lub trzech rozsypywały się po poduszkach. Większość zawinęła się w pościel, nakrywając głowy. Widocznie chciały wykorzystać ciepło własnych oddechów. Na jednym szerszym łożu spały aż trzy. Wtuliły się w siebie ciasno. Staszek przypomniał sobie zimne noce w niewoli u Pana Wilków.
Na podłodze leżał sprany chodnik. Przy stoliku, w żółtym kręgu światła rzucanego przez świecę, siedziała jedna z mieszkanek pokoiku. Była mniej więcej w jego wieku. Miała na sobie cienką halkę, majtki lub pantalety i grube pończochy. Na ramiona narzuciła szlafrok. Mimo późnej pory cerowała przy świecy jakąś część garderoby. Przypominała mu trochę poznaną w Gdańsku Martę, ale miała ostrzejszy profil, a i kości ramion mocniej rysowały się pod skórą. Cienka tkanina opinała ładne piersi, ale widok ten nie wzbudził w nim nawet śladowego podniecenia.
Strasznie chuda, ocenił ze smutkiem sterczące obojczyki. Wyrobnica albo służąca. Marnie się takim wiedzie w mieście... Ale przecież lepiej tu niż na wsi.
Od okna ciągnęło chłodem. Pojedyncze szybki oprawiono, oszczędzając kitu. Tu i ówdzie wykruszył się i przez szparki wpadały chłodne podmuchy. Dziewczyna odłożyła cerowaną bluzkę i oparłszy stopę na brzegu krzesła, ściągnęła pończoszkę. Miała fikuśne majtki z nogawkami długimi prawie do połowy uda. Poluzowała tasiemkę, chyba je także planowała ściągnąć do snu. Zawstydził się i cofnął w irracjonalnej obawie, by go nie spostrzegła... Ona jednak nie patrzyła w okno. Przeciągnęła się tylko i rozwiesiwszy bluzkę na oparciu krzesła, zdmuchnęła świeczkę.
Koniec przedstawienia, pomyślał Staszek.
Odnalazł swoje łóżko. Zaskrzypiało przeraźliwie, gdy kładł się na sienniku.
To nie jest mój świat, pomyślał, nakrywając głowę płaszczem. To nie jest moje życie. Jednak muszę się do niego dostosować, tak jak Marek dostosował się do życia w szesnastowiecznej Norwegii.
Wreszcie zdołał jakoś zasnąć.
Obudził go gwar i blask świecy. Spojrzał odruchowo w okno. Nad Lublinem wstawał mglisty jesienny poranek. Wszyscy już wstali. Sławek chlapał się w misce z wodą, Arkadiusz zaciskał szeroki skórzany pas.
– Śpij jeszcze – polecił Krzysiek. – Oni do roboty lecą, ja muszę przejść się po mieście i parę rzeczy sprawdzić. Maciek niech pośpi jeszcze z godzinę, w południe dopiero ma się stawić w kotlarni... Śniadanie ci zostawimy.
Mimo tych rad Staszek ubrał się i przeszedł do kuchni. Pod płytą rozpalono cienką wiązkę gałązek. W czajniku wrzała już woda. Najmłodszy mieszkaniec pokoju sypnął do niej czubatą łyżkę grubo mielonej kawy. Na miedzianej patelni zaskwierczała jajecznica. Po chwili pałaszowali, zagryzając chlebem.
– Twój klucz. – Arkadiusz podał mu okazały wytrych na rzemyku. – Jakbyś gdzieś wychodził, zamknij drzwi.
Kawa smakowała popiołem. I kurzem. I wszystkim innym, czym nie powinna smakować kawa. W dodatku na sposób szwedzki została zagotowana, a nie zaparzona. Chłopcy nie dodali do niej ani cukru, ani mleka. Była gorzka i gęsta jak smar do czołgu.
– Trochę rozcieńczana – wyjaśnił Krzysztof, widząc minę Staszka. – Upalone żołędzie dodają objętości, a przed robotą dobrze choć rozgrzać żołądek.
Kiwnął głową na znak, że rozumie. Napój, choć paskudny w smaku, faktycznie stawiał na nogi. Krzysztof, Arkadiusz i Sławek dopili pospiesznie i poszli. Staszek zszedł na podwórko do wychodka, potem wrócił na górę. W kuchni było trochę cieplej niż w sypialni. W dzbanku zostało sporo kawy, nalał sobie jeszcze pół kubka. Woń palonych paździerzy dźgnęła go w nos. To Maciek, leżąc jeszcze w łóżku, zapalił fajkę. Przeglądał przy tym sczytany do cna strzęp gazety.
– Nikt ci nie powiedział, że palenie tytoniu szkodzi na płuca? – zainteresował się Staszek. – Albo że dzieci nie powinny palić, bo to dla nich szczególnie szkodliwe?
– Mówili nieraz – przyznał dzieciak. – Ale jak zapalę, to nie czuję tak mocno, że mam pusto w brzuchu. A tytoń wszędzie rośnie i na targu tanio siekaninę, jak i cygaretki kupić można. Taniej niż chleb czy jajka. A jak zapalę przed śniadaniem, to szybciej mam wtedy wrażenie, że żołądek zapełniłem.
Podróżnik w czasie poczuł, jakby dostał obuchem w łeb. Na taką odpowiedź nie znalazł absolutnie żadnego kontrargumentu.
To jak indiańskie dzieciaki w Ameryce Południowej, pomyślał. One też żują liście koki, by zapomnieć o głodzie, chłodzie, ciężkiej pracy...
Szczurogęby prowadził auto bardzo szybko, ale pewnie. W jego ruchach była oszczędna precyzja. Milczałem, chciało mi się spać. Sam nie wiedziałem, po co tam jedziemy. Na co, u diabła, liczyłem? Uchyliłem szybę, pozwoliłem, by wiosenny wiatr owiał mi czoło. Gładki asfalt szosy. Całkiem niezła kawa w papierowym kubku. Czyste łachy na grzbiecie... Żadnych wszy ani pluskiew. Nogi wolne od łańcuchów. A jednak jakoś moja epoka nie cieszyła mnie. Brakowało mi czegoś, czego sam nie potrafiłem nazwać... A przecież za żadne skarby świata nie chciałbym wrócić tam, do przeszłości.
– Ból istnienia? – zagadnął Adam.
– Coś tak jakby... – mruknąłem.
– Niebawem będziemy na miejscu. Ten badacz to dawny nauczyciel jednej z okolicznych szkół. Pogadacie sobie jak belfer z belfrem...
– Uhum... – mruknąłem.
Przejechaliśmy przez Krasnystaw, znaleźliśmy szosę na północny wschód. Nie byłem nigdy w tych stronach. Zostawiliśmy po lewej dwór w Krupem. Potem odbiliśmy na cienką asfaltówkę. Minęliśmy kilka starych drewnianych chat. Mój cerber wypatrywał numerów domów. Wreszcie stanęliśmy i mogłem wysiąść.
Mężczyzna, który na nas czekał, liczył sobie około siedemdziesięciu lat. Miał nos jak kartofel, nastroszone brwi, a na głowie resztki włosów. Przypominał trochę czarownika Gargamela, ale wyglądał znacznie sympatyczniej. Czekał na ganku, grzejąc się w promieniach wiosennego słońca. Na nasz widok wstał i pomachał dłonią.
Читать дальше