– Witam gości. – Stary nauczyciel wyraźnie się ucieszył. – I zapraszam.
Powiódł nas do środka chaty. Pokoik od strony ogrodu wyglądał jak miniaturowe muzeum. Pod ścianą stały cztery rzeźby świętych, mocno nadgryzione zębem czasu. W gablotach wisiały stare klucze, potrzaski na szczury, pęta dla koni i masa temu podobnych wyrobów kowalskich. Rzeczy jeszcze kilkadziesiąt lat temu używane na co dzień w okolicznych gospodarstwach. Po lewej kolekcja przyrodnicza – zasuszone zioła, kwiaty, skamieliny i próbki skał zebrane w okolicy. Nad nimi żuki i motyle przygwożdżone szpilkami entomologicznymi. Ale najbardziej zaciekawiła nas gablotka „archeologiczna”, w której zobaczyłem dwie krzemienne siekierki, kilka starych grotów od strzał, rękojeść złamanej szabli, łuski z różnych epok, klamry wojskowe, guziki...
– Bardzo to profesjonalnie wygląda – pochwalił Szczurogęby.
– Gabloty ze szkoły zabrałem, jak ją likwidowali – wyjaśnił stary belfer. – Akurat się przydały. Tylko oświetlenie muszę jeszcze odpowiednie skombinować. A tu mam pamiątki po naszych dawnych dziedzicach. – Z nietajoną dumą pokazał największą gablotę. – Przez wiele lat szukałem miejsca, gdzie mógł stać ich dwór. Trochę mi podpowiedziały stare zdjęcia, ale dopiero dziesięć lat temu, gdy dawny uczeń przysłał mi z Wiednia odfotografowany kawałek mapy Heldensfelda z tysiąc osiemset ósmego roku, uzyskałem dokładny namiar.
Popatrzyłem. Na górze ponad witryną faktycznie umieszczono kilka oprawionych map, w tym kopię bardzo starej, z zaznaczonymi zabudowaniami dworu i folwarku, przedwojenną sztabówkę i współczesne zdjęcia lotnicze.
– A to foto inny uczeń mi wykonał. Ma w Lublinie sklepik z takimi zabawkami sterowanymi radiem. Przyjechał z helikopterkiem, który miał wbudowany aparat.
Na szaroburej powierzchni zaoranych pól majaczył ciemniejszy zarys czegoś kwadratowego. Obok było zdjęcie wykonane wiosną. Pole zieleniło się kiełkującym zbożem. Tu zarys był jeszcze wyraźniejszy.
– Archeologia lotnicza, można powiedzieć. W glebie zostało trochę węgla ze spalonego domu, trochę fosforu w miejscu, gdzie kiedyś była stajnia, i już wegetacja odrobinę bujniejsza. I gleba innego koloru, choć oczywiście głęboka orka rozwlekła ślady. A tu proszę, kamionka na miedzy. – Wskazał fotografie usypiska głazów. – Idę o zakład, że to pozostałości fundamentów. Granitowe otoczaki. Tu w okolicy nigdzie nie ma granitu. Ze dwadzieścia, trzydzieści kilometrów to wieziono. Na powierzchni niektórych widać ślady ognia.
– Zatem dwór spalono i nigdy nie został odbudowany? – upewnił się Szczurogęby.
– Tak. Zapewne przez jakiś czas pogorzelisko było opuszczone, potem zarosło. Wreszcie przed wojną zagajnik wycięto, drzewa wykarczowano, a teren zaorano. Nikt już nie pamiętał, że kiedyś żyli tam ludzie. A ja każdej wiosny i jesieni chodzę w tamto miejsce, patrzę, czy pługi nie wyciągnęły czegoś ciekawego z ziemi.
Patrzyłem na zebrane w gablocie przedmioty. Kilkadziesiąt grubych kowalskich gwoździ. Okucie od drzwi, potężny klucz. Mały zamek od skrzyni lub szafy. Zapinka od płaszcza. Kilka guzów kontuszowych ze srebra, jelec od szabli. Kawałki porcelanowych filiżanek. Multum drobiazgów sprzed stu pięćdziesięciu lat i starszych. Niewiele warte rynkowo, ale cenne jako okruch historii. Był też mały mosiężny lichtarz. Wyobraziłem sobie Helę w koszuli nocnej, jak trzymając go w dłoni, idzie przez uśpiony dom...
– Co wiadomo o rodzinie Korzeckich? – zapytałem.
– Niewiele dało się ustalić. Stary dziedzic został pochowany w Rejowcu. Musiał zginąć podczas napaści na dwór, bo data na epitafium jest z października tysiąc osiemset sześćdziesiątego czwartego. Jego syn i wnuk polegli jeszcze wcześniej w powstaniu. Odnotowano ich zgony w księgach parafialnych. Ocalała chyba wnuczka dziedzica, panna Helena Korzecka, ale wywędrowała z naszej okolicy i nigdy tu już chyba nie wróciła.
– Czy wiadomo, co się z nią stało?
– Nie. Być może, jakiś czas przebywała u Rzewuskich w Sielcu, bo w tamtejszym dworze znalazło się kilka portretów jej przodków. Może uratowano je z pożaru? Nie wiem. W księgach, niestety, brak adnotacji. Tylko data urodzenia. Ani daty zgonu, ani daty ślubu. Nic. Czasem tak bywało, gdy ktoś opuszczał rodzinne strony, ale z reguły o ważnych wydarzeniach parafię zawiadamiano. A księgi w większości się zachowały, bo robiono je najczęściej w dwu kopiach. Oryginał zostawał na probostwie, a duplikat trafiał do archiwum biskupiego.
Pochyliłem się nad gablotą. Trzy kawałki zaśniedziałej i nadtopionej mosiężnej blachy były klamrami od pasów.
– Piękne egzemplarze, choć mocno zniszczone – powiedział, widząc moje zaciekawienie. – To carskie klamry pasów. Bardzo wczesny model, z lat pięćdziesiątych dziewiętnastego wieku. Proszę zwrócić uwagę, że orły mają opuszczone skrzydła.
– Hmm... Skąd one tam?
– To faktycznie zagadka trudna do rozwikłania. – Rozłożył bezradnie ręce. – Jakby Rosjanie polegli podczas napaści, to przecież ich ciała zabrano by stąd. Może podczas pożaru mieli pecha i ogień odciął im drogę ucieczki? Nie mam pojęcia.
Patrzyłem na gablotę. Początek nitki. Mój trop. Chwila, gdy Staszek znalazł się w dziewiętnastym wieku, by ratować swoją dziewczynę. Co tam zaszło? Zabił wszystkich? Bzdura...
– Mógłbym zobaczyć miejsce, gdzie znajdował się dwór? – zapytałem.
– Oczywiście, ale tam nie ma nic szczególnie ciekawego. To kilometr stąd...
– Zawieziemy pana i odwieziemy – obiecał Szczurogęby.
Na polach zboże już się zieleniło. Nie wiedziałem, czy to oziminy, czy jare. Zatrzymaliśmy się na rozstaju. Obok drogi czerniały trzy stare, wypróchniałe pniaki po bardzo grubych drzewach. Zwleczono tu też stos głazów, zapewne wyoranych z pola. Przed nami rosły kartofle. To znaczy rosły jesienią, teraz pole zasłane było przegniłymi, nieuprzątniętymi łętami.
– Jak byłem młody, stało tu jeszcze ostatnie osiem drzew – wyjaśnił nauczyciel. – Ale dopiero na starych mapach widać było, że kiedyś otaczały zabudowania. Dwór stał tutaj. – Poszedł kilkadziesiąt kroków redliną pomiędzy bruzdami i zatrzymał się.
Podeszliśmy do niego.
– Gdzieś tu mógł być ganek. Naprzeciw nas znajdował się nieduży dziedziniec, ot, tak aby wozem nawrócić, za nim lamus albo podobny budynek, a po lewej zapewne stajnia.
Stałem po kolana w badylach i usiłowałem to sobie wyobrazić. Był dom i nie ma domu... Ale pod stopami tu i ówdzie widziałem małe czerwone okruchy. Podniosłem jeden. Był porowaty jak gąbka.
– Pumeks?! – zdumiał się Szczurogęby.
– To stara gliniana polepa, spieczona przez pożar na cegłę – tłumaczył belfer. – W dawnych czasach mieszali glinę z sieczką i tym oklejali drewniane ściany jak tynkiem. Jak się chałupa paliła, to glina twardniała, a słoma w środku brył ulegała spopieleniu.
O ile mogłem się zorientować, gleba była tu odrobinę ciemniejsza. Domieszka węgli drzewnych spalonego budynku? Tu pojawił się kosmita Skrat i tu spotkała go śmierć z ręki mojego przyjaciela.
– I tyle – rozłożył ręce staruszek. – Niewiele tu do oglądania. A archeolodzy jakoś nie kwapią się do badań, choć namawiałem.
Ruszyliśmy do auta.
– Dziękuję, że nam pan to pokazał – odezwał się Szczurogęby. – Odwieziemy pana, ale najpierw... Skromna dotacja dla pańskiego muzeum...
Wyliczył kilka banknotów. Staruszek wyraźnie poweselał. Odstawiliśmy go do domu.
– Niewiele ustaliliśmy – westchnąłem. – Co ja gadam, w zasadzie nic nie ustaliliśmy. Tyle tylko, że tam nie wrócili.
Читать дальше