– To już coś. W dodatku mam kolejne potwierdzenie prawdziwości twoich opowieści o kosmitach i skokach w czasie. Tam, na miejscu, gdzie kiedyś stał dwór, jest trzykrotnie przekroczona wartość tła.
– Znaczy w tym miejscu gleba jest minimalnie skażona radioaktywnie? – zdziwiłem się.
– Trzy razy bardziej niż pole obok. Wartości nieszkodliwe, byle złom bazaltu ma pięciokrotnie przekroczoną wartość.
– Kiedy to zmierzyłeś? – zdziwiłem się.
– Mam taki fikuśny szpiegowski zegarek. Włączył cichy alarm, gdy podnosiłem tę grudę gliny. Dotknąłem nim ziemi w paru miejscach, żeby się upewnić. Ale u ciebie w mieszkaniu tego nie ma, więc to nie od skoków w czasie chyba.
– To ślad po bombie – wyjaśniłem. – Staszek miał podłożyć ładunek. Pakiet jakichś wrednych izotopów, żeby dziabnąć jednego wrednego ufoludka. Widać część miała długi okres rozpadu połowicznego.
– Tak, opowiadałeś...
Pojechaliśmy szosą na Chełm. Koło centrum handlowego Szczurogęby zakręcił i zaparkował przed sklepem z elektroniką.
– Zakupy trzeba zrobić? – Popatrzyłem na niego.
– Wdepnę do elektrycznego, kupię kilka listewek oświetleniowych z diodami LED – wyjaśnił. – Wyślemy temu dziadkowi w prezencie, niech sobie gablotki podświetla. Dla nas to żaden wydatek, a dla niego radość.
Zaskoczył mnie. Znowu mnie pozytywnie zaskoczył. Ale jakoś nie mogłem się pozbyć rezerwy.
Maciek pobiegł do pracy w wytwórni kotłów. Godzinę później Staszek, nieco znudzony, postanowił przejść się po mieście. Zszedł na parter, pozdrowił ciecia zamiatającego bramę. Ten skinął mu tylko głową.
Ciekawe, jak tu wyglądają przepisy meldunkowe? – zadumał się chłopak. Trzeba zgłaszać każdego gościa czy jak? Nadal przecież obowiązuje stan wojenny wprowadzony przez namiestnika. A jeśli dozorca podkabluje komu trzeba, że tu mieszkam?
Wyszedł na uliczkę, która po chwili wyprowadziła go na drugą, szerszą.
Lublin, rozmyślał, rozglądając się wokoło. Chodzę sobie po tych zaułkach, nie mam kompletnie nic do roboty, jakby wszyscy o mnie zapomnieli. Wir wydarzeń rozgrywa się gdzieś obok mnie. Gdzieś na głębokiej wsi Kozacy osaczają ostatnie grupki straceńców. Ksiądz Brzóska stawia opór gdzieś na Podlasiu. Ale powstanie upadło. Kto mógł, uciekł za kordon, na południe do Galicji, na północ do Prus. Trwają procesy, może jeszcze aresztowania konspiratorów, domniemanych konspiratorów, potencjalnych konspiratorów, rodzin konspiratorów, przyjaciół konspiratorów... Zamykają każdego, na kogo padł choć cień podejrzenia. Moskale też już schodzą ze sceny. Jeszcze pojedyncze oddziały maruderów grabią i gwałcą, by skorzystać z okazji, zanim padnie rozkaz powrotu w głąb Rosji. Spóźniłem się na wielką historyczną imprezę. Nie. Nie spóźniłem się. Zdążyłem! Przecież uratowałem Helę, powtórzył argument, którego użył już w rozmowie z Krzysztofem. Nie spóźniłem się... – dodał jeszcze raz.
Obok niego przejechał kozacki patrol. Kopyta koni kląskały po błocie. Odprowadził jeźdźców wzrokiem. Przypomniał mu się Maksym, jego rady, nauki, trening z szablą. Przyjaciel Kozak, a ci, tak podobni do niego, to wrogowie...
Po co, u diabła, carowi ta Polska? – zadumał się. Dlaczego nie zostawi nas w spokoju? Tylko nas krzywdzi, a jego ludzie giną tu, demoralizują się, niektórzy polonizują nawet. Przecież Rosja ma do skolonizowania połowę Azji, Daleki Wschód, Alaska chyba też jest jeszcze ich... Można tam wysłać osadników, wojska, Kozaków, urzędników, misjonarzy. Zamiast użerać się z nami i niszczyć nasz kraj, można tworzyć coś nowego. Ujarzmiać dziką, dziewiczą, nieprawdopodobnie bogatą krainę. Zamiast szykanować katolików, można nawracać na prawosławie pogańskie ludy na brzegu Oceanu Lodowatego, stawiać klasztory na stokach Pamiru... Można zaorać ugory na Powołżu, tam przecież warstwa czarnoziemu, jak na Ukrainie, gruba na kilka metrów. A jeszcze są żyzne stepy południowej Syberii. Chyba że łatwiej skubać podbity kraj. Zamiast budować nowe miasta, przyjść na gotowe i tylko wznieść pośrodku cerkiew, cyrkuł i koszary dla żandarmów. A może się nas boją? Polacy kilka razy składali zbrojną wizytę na Kremlu, ostatnio pod wodzą Napoleona... Pytania, pytania, a ja nie umiem wymyślić na nie odpowiedzi. Za mało wiem, za mało czytałem...
Minęły go trzy rozchichotane dziewczęta. Obute w wysokie, sznurowane trzewiki, w identycznych szarych spódnicach, granatowych paltach i kapelusikach. Odprowadził je mimowolnie spojrzeniem.
Uczennice jakiejś pensji? Nie, przecież o tej porze powinny być na lekcjach.
Przypomniał sobie Helę. Gdzie teraz jest? Zdaje się, u jakiejś ciotki? Co porabia? Kiedy będzie okazja się spotkać?
Na co liczyłem? – zastanowił się. Oczywiście epicki bohaterski czyn i wielka miłość przezwyciężająca śmierć. Z tym się nawet udało. Poszedłem na wariata, z gołymi rękami Moskali mordować i uratowałem dziewczynę. Śmierci dałem prztyczka w nos. Helena, którą już raz zaszlachtowano, w dodatku niemal na moich oczach, żyje i ma się świetnie. Tylko z tą miłością jakoś nie wyszło. To znaczy z mojej strony jest, ale nieodwzajemniona. Co poza tym? Skakałem ją ratować. Pamiętałem, czego domyślał się Marek, i to się sprawdziło – ona faktycznie jest tu szychą. Tylko gdy kot zapytał, dokąd chcę lecieć, nie myślałem o powstaniu. Myślałem o dołeczkach w jej policzkach, o kosmyku rudych włosów, o tym, jak z wdziękiem przechyla głowę.
Staszek wyszedł na ulicę Szeroką i rozejrzał się najpierw w lewo, potem w prawo. Korciło go, by iść na Stare Miasto, ale po głębszym namyśle powędrował w drugą stronę. Ku wzgórzu, na którego szczycie bielały mury kościoła Świętego Mikołaja. Wąskimi, błotnistymi uliczkami przetaczały się pojazdy i wózki. Wszystko to spływało, tworząc korek na drodze.
– Jarmark jakiś będzie czy co? – zdziwił się.
Zabudowa zmieniła się, kilkupiętrowe drewniane czynszówki tłoczące się u podnóża Starego Miasta ustąpiły niższym i skromniejszym domom. Tu i ówdzie widział okazalsze budynki, w których rozpoznał synagogi. Domy przeważnie tylko dolną kondygnację miały murowaną z cegły lub miejscowego białego kamienia. Piętra wzniesione z drewna straszyły spaczonymi deskami elewacji i krzywymi balustradami balkonów. Na parterach domów umieszczono kramy, warsztaty, kantory kupieckie oraz sądząc po woni smażonych potraw, podrzędne restauracje. Cała architektura tchnęła radością odwiecznej prowizorki. Na szyldach obok cyrylicy pojawiły się litery hebrajskiego alfabetu. Coraz rzadziej słyszał rozmowy po polsku, scalak z trudem radził sobie z tłumaczeniem jidysz – część słów zapewne identyfikował jako niemieckie, wyrywał z kontekstu, gubił się w idiomach i w efekcie podsuwał Staszkowi jakieś dziwne, bezsensowne zbitki wyrazów.
Chłopak przeszedł nad tym do porządku dziennego. Szedł, chłonąc atmosferę. Z warsztatów dobiegały hałasy, to stukot młotków, to zgrzyt piły. Smród rynsztoków bliżej rzeki stawał się wręcz nieziemski. Mijali go co chwila ludzie ubrani w długie czarne chałaty. Handlarz ciągnący wózek z sitami zachwalał swój towar śpiewną, rymowaną półrecytacją. Zapewne bawił się jakąś grą słów, bo scalak wyłapał tylko pojedyncze wyrazy, nietworzące żadnego uchwytnego sensu.
Dwaj chłopcy, może dwunastoletni, nieśli długą belę jakiejś tkaniny. Staszek przesunął wzrokiem po domach naprzeciw. Z jednego z okien wyglądały trzy znudzone nastolatki. Miały nieciekawe okrągłe buzie i włosy nieokreślonej barwy. Ta pośrodku puściła do niego oko i obciągnęła nieco suknię, by uwidocznić dekolt. Ukłonił jej się uprzejmie, uchylając czapki, i powędrował dalej.
Читать дальше