Jazda powoli ukołysała go do snu. Gdy otworzył oczy, było późne popołudnie. Pojazd stał. Zmieniano konie.
– Piaski – powiedział Krzysztof niby to do pana Augusta.
Piaski na Lubelszczyźnie, przemknęło Staszkowi przez głowę.
Znał tę nazwę. Ale skąd? Długo grzebał w pamięci i nagle przypomniał sobie kawałek czytanej niegdyś książki.
To tu, w tej okolicy, w tysiąc dziewięćset sześćdziesiątym trzecim ubecy zabiją Józefa Franczaka „Lalka”, ostatniego z żołnierzy wyklętych. Za sto lat... Jak to wszystko się powtarza, ten sam scenariusz. Walka, przegrana, potem lata wyłapywania i mordowania niedobitków...
Przymknął oczy. Pojazd ruszył i zaraz zaczął nabierać szybkości. Koła podskakiwały na nierównościach drogi.
Nie panuję nad swoim życiem, pomyślał Staszek nie wiedzieć po raz który w ciągu ostatnich dni. Skoczyłem tu przez czas, by ratować Helę. A potem... Potem miałem zrobić wszystko od nowa. Lepiej. Nie zdołałem obronić jej w Gdańsku. Straciłem. Tu miało być inaczej... Efekt zaś jest taki, że jadę cholera wie dokąd i po co. Z ludźmi, których ledwo znam, ale którzy stoją mi za plecami gotowi pomóc. Niesie mnie wir wydarzeń. Znowu...
Dojechali do Lublina dobrze po zmierzchu. Wysiedli przed budynkiem poczty. Staszek zeskoczył na ziemię. Spojrzał odruchowo pod nogi. Ulica wyłożona była drewnianą kostką. Woźnica z pomocnikiem ostrożnie spuszczali na dół walizy i torby podróżnych. Pan August pożegnał się, zarzucił pasek swojej walizki na ramię i pomaszerował w głąb ulicy, postukując laseczką.
To już prawdziwe miasto – Staszek rozejrzał się wokoło.
Zobaczył oświetlone łojówkami i świecami witryny sklepów. Wzdłuż ścian domostw ciągnęły się chodniki. Najbardziej zaskoczyło go jednak, że z wieżyczki na dachu poczty do słupa na budynku po drugiej stronie ulicy biegnie gruby kabel.
– To telegraf – wyjaśnił jego towarzysz z pewną dumą. – Depesze idą nim z Londynu aż do Kalkuty w Indiach. Jak kto ma parę rubelków, może przesłać list do Warszawy czy Kijowa, a on już po kilku minutach jest na miejscu!
Staszek milczał zaskoczony. Cywilizacja, pomyślał.
I naraz spostrzegł, że ta ulica posiada nawet oświetlenie! W regularnych odstępach umieszczone zostały drewniane słupy malowane w ukośne biało-czarne pasy, na górze w bok odchodziły od nich krótkie ramiona, z których zwisały latarnie. Składały się z blaszanej bańki i szklanego cylindra, wewnątrz pełgały trzyknotowe lampy.
To jeszcze nie jest epoka nafty, chyba to pracuje na oliwie albo łoju, pomyślał, patrząc na przyjemne żółte światło.
– Zanocujemy u mnie na stancji – powiedział Krzysztof. – Pokoik taki sobie, ale mamy wolne łóżko... A zatrzymywać się w hotelu to ryzyko. Nawet jak papiery dobre. Tylko trzeba by chłopakom coś na kolację kupić i może kilka świec. Wiesz, miedziana młodzież.
– Proszę?
– Jest złota młodzież: synowie szlachty, wojskowych, wysokiej rangi urzędników. Ci, którym w kieszeniach brzęczą złote monety. Którzy jadają w restauracjach, a gdy są z dala od domu i znajomych, śpią w hotelu – tłumaczył chłopak cierpliwie. – Jest srebrna młodzież, która podzwania srebrnymi rubelkami, stać ją, żeby zjeść obiad z trzech dań i zapić mozelskim winem, czasem wybiorą się do teatru, a na kwaterę wracają dorożką. No i tacy jak my. W kieszeniach mamy głównie płótno. A jak nie płótno, to miedź. Dlatego nazywają nas miedzianymi.
– Rozumiem...
Ech, a ja...? – zadumał się Staszek.
Przez ostatnie miesiące nocował już pod przewróconą łodzią i w na wpół zrujnowanym beginażu. W namiocie zasypanym śniegiem. W celi u Chińczyków, w skórzanym lapońskim namiocie, na saniach pośrodku zamarzniętego Bałtyku, na strychu „ambasady”, pod schodami w kupieckim domu... Tak wiele różnych miejsc, przeważnie całkiem niezłych. Dobrze, gdy ma się pełen żołądek, sypia pod dachem, nie jest zimno, myszy nie biegają po twarzy, a deszcz nie pada na głowę. Co do statusu materialnego, miał już raz ogromne pieniądze i znowu był niemal nędzarzem.
– Pasuję chyba do was – mruknął.
– Proszę? – Krzysztof ocknął się z zamyślenia.
– Pasuję do takich „miedzianych”. Ale szczęśliwie fortuna akurat mi teraz sprzyja, więc mam kilka srebrnych rubelków. Co potrzeba na tę kolację?
Zaszli do czynnego jeszcze sklepu zaraz obok poczty. Kupili duże pęto suchej kiełbasy, worek kaszy o wadze dziesięciu funtów, małą głowę cukru i dwie pękate flaszki czerwonego wina. Przez bramę Krakowską weszli na Stare Miasto. Tu było znacznie ciemniej. Staszek spostrzegł, że brak tu latarni, jedynym źródłem światła był poblask sączący się z okien i nieliczne lampy nad bramami kamienic. Przeszli wąskimi uliczkami i przez drugą bramę wyszli na podzamcze. Podeszli kawałek wąską uliczką brukowaną dębową kostką, skręcili w niebrukowaną. Wreszcie stanęli przed bramą kamienicy.
– Jakby cieć zaczepił, ja mówię! – poinstruował Krzysztof.
Zapukał kołatką. Po chwili otworzył im dozorca, starszy mężczyzna w skórzanym fartuchu i dziwacznej czapie na głowie.
– Kto się tłucze? – zapytał pro forma.
– My! – odpowiedział Krzysztof z bezczelną pewnością siebie.
Wcisnął w nadstawioną rękę grubą miedzianą monetę pięciokopiejkową. Weszli do bramy, przeszli niemal po omacku przez małe, cuchnące podwórko, a potem po stromych, trzeszczących schodach wspięli się na najwyższe piętro.
– Kibel, jakby co, w podwórzu, nasz jest ten drugi po lewej. Nie szczaj oknem ani na schodach, bo właścicielka diabelnie tego nie lubi – wyjaśnił Krzysztof. – A w nocy do wiadra, co za drzwiami stoi, rano się wyleje.
– Rozumiem. – Staszek pociągnął nosem.
Woń panująca w ciemnej klatce wskazywała, że zakaz sikania w tym miejscu bywa łamany. Do tego cuchnęło stęchlizną, mysimi siuśkami i starą, butwiejącą szmatą. Na progu mieszkania na poddaszu prawie potknęli się o parę niezwykle wonnych, znoszonych buciorów. Załomotali do drzwi. Otworzył im chudy jak szczapa, jasnowłosy chłopak, na oko może siedemnastoletni.
– O, Krzysiek, i gościa, widzę, prowadzisz.
– Jakby kto pytał, to John Murray – przedstawił towarzysza Krzysztof. – Anglik, ale mówi po naszemu. Człowiek panny Heleny – dodał, ściszając głos. – Pomieszka trochę z nami.
– Arkadiusz – przedstawił się chudzielec, ściskając dłoń gościa.
– Staszek. – Przybysz oddał uścisk.
– Lepiej oczywiście, żeby nikt... – zaczął Krzysztof.
– Ech, ta nasza konspiracja – uśmiechnął się krzywo gospodarz. – Ilu Moskali zabiliście tym razem? – kpił. – Ktoś depcze wam po piętach?
– Raczej nie – odezwał się Staszek. – Ale wolę carskim nie leźć na oczy.
– No, zachodźcie. – Jasnowłosy otworzył szerzej drzwi.
W pomieszczeniu było prawie ciemno. Rozejrzeli się. W lichtarzu na stole paliła się samotna świeca. Przy stole siedziało jeszcze dwóch chłopaków, liczących sobie po trzynaście, może czternaście lat. Jeden, pucułowaty i zezowaty, czytał książkę, podłożywszy ją pod krąg światła. Drugi, blondynek, palił fajeczkę, napełniając powietrze kłębami tytoniowego dymu. Przybysze usiedli na trzeszczących, rozchwianych krzesłach. Gospodarz przedstawił pozostałych lokatorów. Intelektualista z książką miał na imię Sławek. Blondynek z fajką – Maciek.
Mieściła się tu kuchnia i zarazem jadalnia. Pod jedną ze ścian stał potężny piec, polepiony z gliny i pobielony. Pod żeliwną płytą trzeszczało. Do popieliska co jakiś czas padały iskierki, w palenisku żarzyło się kilka polan.
Читать дальше