Staszek poczuł, że odżył. Od tak dawna nie miał okazji, by opowiadać, od tak dawna nie mógł popisać się swoją erudycją. Do kolacji wypili trochę rumu „ze starych zapasów” i teraz dla odmiany pan August opowiedział, jak pływał do Ameryki, jak szukał pirackich skarbów na Karaibach i jak przeżył atak Indian na bagnach Florydy. Spać poszli późno i w wyśmienitych humorach.
Nad Chełmem wstawał wilgotny poranek. Ciepły październik odchodził, ustępując pola surowszemu i bardziej ponuremu bratu – listopadowi. Gdy objuczeni tobołkami szli na postój dyliżansów, w powietrzu pachniało ziemią, butwiejącymi liśćmi, drewnem palonym w setkach pieców. Pachniało po prostu jesienią. Nad tą mieszaniną zapachów unosiła się jeszcze ostra woń podwórkowych wygódek. Krzysztof jeszcze poprzedniego dnia załatwił miejsca w powozie zabierającym też pocztę do Lublina.
– Jaki mamy plan? – zapytał Staszek. – Nie wiem, czego się spodziewać w drodze.
– Nadal obowiązuje stan wojenny, zatem miniemy dwa lub trzy posterunki. Gdyby cię zatrzymali albo chcieli dokumenty sprawdzić poza dyliżansem... Wysiadasz z nimi. Klniesz i narzekasz po angielsku – instruował stary. – Jakby coś trzeba było, mów pod nosem, niby to do siebie. Znam dobrze ten język. Tu masz amerykańską gazetę do poczytania. – Wyciągnął z cholewy buta zwinięte w rulon pismo. – Stara trochę, ale cóż... Świeżych nie uświadczy, ta się trafiła przypadkiem zupełnym.
– Dziękuję.
– Dokumenty masz dobre. Nie zdradź się tylko, że rozumiesz po rosyjsku. Gdyby próbowali cię aresztować... – zawahał się. – W przypadku posterunków wiejskich da się coś zrobić. Gorzej na rogatkach miasta.
– Aresztować...
– Będzie ich zapewne niewielu. Czterech, może pół tuzina. My wysiadamy za tobą. A potem, no cóż, postarajmy się ich przekupić, a jak się nie uda, trzeba będzie zabić wszystkich. Jeśli będzie ich tuzin lub więcej, po prostu nie damy rady nic zrobić. Pogapimy się, bo to ciekawość bierze, jak cudzoziemca aresztują, i wracamy do środka powozu. Ciebie zabiorą na odwach i do Lublina. Papiery są dobre – powtórzył myśl – zatem pewnie sprowadzą kogoś, kto zna angielski, przesłuchają i powinni puścić.
Konny omnibus stał przed zajazdem. Na dachu piętrzyło się kilka worków i kufrów podróżnych. Pomocnik odebrał ich bagaże i wspiąwszy się na górę, umocował je obok innych. Przytroczył torby i walizy skórzanymi pasami. Woźnica sprawdzał kopyta wszystkich sześciu koni.
Zaprzęg jak z filmów o Dzikim Zachodzie, pomyślał Staszek z lekkim rozbawieniem.
Spostrzegł, że pudło pojazdu nie jest porządnie resorowane, ale podwieszone na finezyjnej konstrukcji z grubych skórzanych pasów. Zebrało się jeszcze kilku podróżnych. Dostojny, siwobrody Żyd w chałacie i futrzanej czapie wyglądał na rabina, młoda, blada dziewczyna i towarzyszący jej niewiele starszy chłopak sprawiali wrażenie nastolatków, które uciekają z domu. Człowiek o wyglądzie sklepikarza, spasiony i strasznie czerwony na twarzy, pewnie faktycznie był handlowcem. Otworzono drzwiczki z tyłu.
Usadowili się na dwu dość szerokich, wyścielonych ławkach umieszczonych wzdłuż ścian. Pojazd miał nieduże okienka, przypominające bulaje na statku, ale wewnątrz było prawie zupełnie ciemno. Woźnica strzelił z bata i wehikuł ruszył. Krzysztof otworzył wydobytą z sakwy książkę, Staszek podejrzał tytuł: „Jadwiga i Jagiełło”. Nazwisko autora – Karol Szajnocha – nic mu nie mówiło. Z nudów zajrzał do otrzymanej gazety. Była wprawdzie sprzed dwóch lat, ale nie miał nic innego do poczytania w podróży. Osobliwe resory pojazdu przenosiły na pudło wszystkie wstrząsy. Literki trochę mu skakały przed oczyma. Angielszczyzna była nieco inna niż ta, którą miał wgraną na scalak, ale rozumiał większość słów.
Nieoczekiwanie, gdy przewrócił kartkę, jego wzrok przykuło zdjęcie grupy ludzi. Wśród stojących postaci uwagę zwracali starszy mężczyzna i towarzysząca mu ładna ciemnowłosa kobieta. Zaskoczyła go niezwykła witalność bijąca wręcz z postaci nieznajomego. Wyglądał na myśliciela, wynalazcę, podróżnika, osobnika harmonijnie łączącego przystosowanie do pracy intelektualnej i fizycznej. Jego towarzyszka miała na sobie pielęgniarski czepek, ale jemu bardziej wydawała się nieustraszoną wojowniczką. Oboje już na pierwszy rzut oka wzbudzali zaufanie. Pozostali członkowie sfotografowanej grupki wyglądali przy tej parce dziwnie szaro, nijako, przeciętnie...
„Ochotnicy z Polski przybyli do obozu generała Granta” – głosił biegnący przez całą szerokość strony nagłówek.
Ciekawe, kim byli? – zadumał się Staszek.
Dyliżans zwolnił. Krzysztof oderwał się od czytanej książki i wyjrzał przez okienko.
– Zaraz będzie kordon i kontrola papierów – powiedział niby to do siebie, ale Staszek zrozumiał w lot, że to ostrzeżenie skierowane jest przede wszystkim do niego.
Poczuł chłód.
Spokojnie, rozkazał sobie. Jestem Anglikiem. Nic mi nie udowodnią, nic na mnie nie mają. Zatrzymanie cudzoziemca to dla żandarmów na prowincji kłopot, protokoły, konieczność znalezienia tłumacza, groźba interwencji na wysokim szczeblu...
Złożył amerykańską gazetę winietą do wierzchu. Dotknął kieszeni, w której miał paszport Murraya. Dokument siedział bezpiecznie na miejscu.
Usłyszał parskanie koni, głośne „prrr...”. Pojazd zatrzymał się. Zaskrzypiała drabinka, gdy woźnica schodził z kozła. Staszek usłyszał, jak rozmawia z kimś, chyba po rosyjsku, ale nie zrozumiał. Czuł, że się poci. Krzysztof nieznacznym ruchem rozchylił torbę, w której miał cały arsenał. Pan August nawet nie drgnął. Siedział zadumany.
Wysiadam. Próbujemy się dogadać. Jeśli żandarmów będzie mniej niż sześciu, padam na ziemię, odsłaniając pole do strzału, powtórzył instrukcje Staszek. Ci dwaj są gotowi zabijać w mojej obronie... Dlaczego? Prawie się nie znamy. Czy to dlatego, że uratowałem Helę? A może poczuli jakieś pokrewieństwo dusz?
W drzwiach stanął woźnica. Za jego plecami widać było dwóch żandarmów. Wyższy miał mordę goryla, a obfite bokobrody jeszcze to podobieństwo zwiększały. Niższy przypominał raczej głodnego szakala.
– Szanowni państwo, kordon – powiedział z ukłonem woźnica. – Czeka nas kontrola dokumentów. Gdyby jednak zachodziła okoliczność takowa, że ktoś ważnej podorożnej lub paszportu nie posiada, lub okazywać papierów z jakiejś przyczyny nie planuje, wyjście dla uniknięcia kontroli istnieje jedno, ale przykre. Trzy rubelki będzie nas to kosztowało. – Zdjął z głowy czapkę.
Sklepikarz skrzywił się i rzucił do czapki grubą srebrną monetę. Staszek dołożył pół rubla.
– Aj wej mir! – mruknął domniemany rabin i kręcąc z potępieniem siwą głową, wysupłał identyczną.
Pozostali pasażerowie, mamrocząc pod nosem, zebrali drobnymi resztę. Woźnica ukłonił się i zeskoczył na ziemię. Ponownie ukłonił się przed rosłym żandarmem. Ten wysypał monety na łapę, przeliczył drobne i wsypał w przepastną kieszeń. Pięćdziesiąt kopiejek wcisnął w łapę swojemu towarzyszowi. Paskudna małpia gęba i szakali pysk przyozdobione uśmiechami wyglądały prawie po ludzku.
Bez zbytniej zwłoki podróżni ruszyli dalej. Handlarz spojrzał na Staszka i skrzywiwszy się kpiąco, zsunął kapelusz na twarz.
Wie, że farbowany ze mnie lis, pomyślał chłopak. Czym się zdradziłem? Rzucając monetę do czapki? Bo tak na logikę, nie powinienem wiedzieć, co mówi woźnica. Z drugiej strony Anglik w podróży po Polsce pewnie kilka razy widziałby podobne sceny, zatem... Do diabła. Ileż jest takich drobnych upierdliwych detali, o których nie piszą w książkach historycznych... Korupcja, konieczność posiadania dokumentów, by pojechać z miasta do miasta, jednocześnie broń, którą ma każdy i na którą nawet w kraju ogarniętym zbrojną rewoltą nie potrzeba żadnych zezwoleń. Do tego dyliżans jak z książek o doktorze Dolittle, brak nam tylko do towarzystwa foki przebranej za kobietę...
Читать дальше