Jak na posiłek we dworze, dziwne to trochę, obiad z jednego dania, zadumał się Staszek, gdy już się nasycił. A może piątek dzisiaj i dlatego skromnie i postnie?
– Czy jesteśmy tu bezpieczni? – zagadnął.
Dziadek tylko skinął poważnie głową. Skończyli jeść. Dziewczynka pozbierała talerze, służąca wniosła półmisek z ciepłą jeszcze szarlotką. Rozstawiły zręcznie talerzyki i filiżanki. Położyły serwetki i małe srebrne widelczyki. Po chwili mała wniosła dzbanek. Zapach ciasta i świeżo zaparzonej kawy wycisnął Staszkowi łzy z oczu. Na stole wylądowała też głowa cukru, zawinięta w gruby niebieski papier. Część bryły połupano na niewielkie kawałki. Znalazły się szczypczyki z końcówkami w kształcie lwich łapek, rozbijak w formie filigranowej siekierki i malutki, elegancki młoteczek.
Nie jadłem cukru ani razu, od kiedy opuściłem dwudziesty pierwszy wiek, uświadomił sobie Staszek.
Poczuł przemożną ochotę, by położyć kawałek na języku i przypomnieć sobie smak. Wiedział jednak, że nie będzie to zachowanie mile widziane w towarzystwie. Posłodzić kawę? Zawsze wolał gorzką...
A diabła tam z cukrem, na co mi on? – pomyślał, patrząc na grubą kruszonkę zdobiącą powierzchnię ciasta.
Służąca długim nożem ukroiła cztery grube kawałki. Ujęła elegancką srebrną łopatkę. Po chwili miał jeden przed sobą. Dziewczynka nalewała kawę. Przyniosła też kieliszeczki i karafkę z wściekle czerwonym płynem.
– Skosztujcie naszej słynnej dereniówki z Sielca – zachęcił staruszek. – Dzień taki chłodny dziś, rozgrzać się trzeba – dodał jakby tytułem usprawiedliwienia i spojrzał za okno.
W stołowym było wprawdzie ciepło jak w uchu, ale Staszek uznał, że nie wypada odmawiać. Nalewka przyjemnie rozgrzała mu żołądek. Łamał gorzki smak kawy szarlotką. Delektował się każdym kęsem.
Polski dwór, pomyślał z rozrzewnieniem. Jak z kart powieści. Gościnny, zasobny, bezpieczny...
Staruszek zakrzątnął się osobiście, drepcząc wokół stołu z drugą karafką. Polał wszystkim ciemnobursztynowego płynu.
– A to nasza pigwówka, która w loszku przepisane dziesięć lat odstała – zachwalał. – A na śliwkowej wódce ją nastawiono.
Wypili na drugą nogę. Chłopcy delektowali się każdą kroplą, staruszek też sączył trunek powoli, cicho mlaskając, lecz Hela przełknęła nalewkę jednym szybkim haustem, niczym lekarstwo.
– Panie Stanisławie – odezwała się – nie podziękowałam jeszcze za uratowanie życia oraz opiekę i pomoc w ucieczce. Przemyślność i ostrożność pańska, okazane w tak trudnej chwili, wobec nawału zdarzeń gwałtownych i ekstraordynaryjnych w charakterze, budzą mój głęboki szacunek.
– Spełniłem tylko swój obowiązek. Mniemam, że każdy prawy Polak na moim miejscu postąpiłby tak samo – bąknął.
Zabrzmiało to tak patetycznie, że się zawstydził.
– Czy zechce mi pan nadal towarzyszyć?
– Poczytam to sobie za zaszczyt...
– Krzysztofie...
– Tak, pani?
– Jako jedyny z naszych dawnych poddanych pospieszyłeś nam na ratunek. Tobie także chcę podziękować i zapewnić, że wdzięczność rodu Korzeckich zawsze będzie ci towarzyszyć. Kłopot jeno w tym, że ród ten w zasadzie już wygasł.
– Dziękuję. – Chłopak skłonił głowę. – Ja już i tak więcej otrzymałem, niż...
Uniosła dłoń na znak, że chce mówić dalej. Krzysztof umilkł speszony i zaczerwienił się.
– Zamierzam udać się do przyjaciół do Lublina. Masz waść dobre dokumenty? – zapytała Staszka. – Paszport, albo najlepiej podorożną ...?
– Niestety. – Podróżnik w czasie pokręcił głową. – Po prawdzie nie mam już żadnych dokumentów.
– To jakim cudem pan tu dotarłeś? – zdumiała się.
– To długa i skomplikowana historia – bąknął. – Z poprzednich przygód wyszedłem w tym, co na grzbiecie, i z kilkudziesięcioma zaledwie rublami w sakiewce.
Zabrzmiało to głupio, zgoła idiotycznie, ale nie miał kompletnie żadnego pomysłu, jak wyjaśnić swoją obecność w jej majątku. Co gorsza, nie pomyślał, by wykorzystać popołudnie oraz noc i ułożyć sobie jakąś wiarygodną legendę. Hela tymczasem lustrowała jego strój.
– Trzeba będzie ominąć dwa lub trzy kordony na szlaku do Lublina – rozważała. – Chyba że zahaczymy o Chełm... Myślę, że pan August znajdzie nam coś odpowiedniego. Jakie pan znasz języki?
– Jakie potrzeba... – Wzruszył ramionami.
– A konkretnie? – chyba się zirytowała.
– Polski, ukraiński, rosyjski, niemiecki, norweski, szwedzki, angielski, łacinę, flamandzki... Może jeszcze jakieś inne, musiałbym usłyszeć, żeby wiedzieć, czy umiem się w nich poruszać.
Na jej twarzy odmalowało się zaskoczenie.
– Poliglota prawdziwy z pana, a domniemywać mogę, że i człowiek uczony... Z uniwersytetu może jakiego?
– Włóczyłem się trochę po świecie ostatnimi czasy – dodał. – Czas jakiś towarzyszyłem człowiekowi, który uważał się za wędrownego poszukiwacza mądrości, jednak szkół żadnych poważniejszych nie było mi dane ukończyć.
Znów zabrzmiało to kompletnie idiotycznie, ale chyba uwierzyli.
– Paszport zagraniczny byłby niezłym rozwiązaniem, jeśli umiesz pan dobrze udawać cudzoziemca. Z drugiej jednak strony walczyło na naszej ziemi trochę ochotników z różnych stron świata, więc także przybysze z zagranicy nie są tu ostatnio mile widziani – westchnęła. – Carscy mogą zadawać dużo niepotrzebnych pytań... Najlepsze byłyby dokumenty dyplomatyczne, ale takich nie zdobędziemy, a podrobić je trudno, gdyż młyn papierniczy wykryli.
– Młyn papierniczy? – nie zrozumiał.
Zbyła go milczeniem.
Mieli nielegalną papiernię, w której podrabiali papier na dokumenty. Przecież w tych czasach były już znaki wodne, domyślił się. Nie ufa mi, zresztą nie dziwię się... Pojawił się człowiek znikąd, naszlachtował ruskich, niby po właściwej stronie wystąpił, ale w sumie wiadomo o nim tyle, że umie szablą robić.
– Pozostaniemy tu kilka dni. Rany pańskie, choć powierzchowne, muszą się dobrze wygoić. Zasięgniemy języka, co dzieje się w Krzywkach, czy jestem poszukiwana i jaka sytuacja panuje na trakcie lubelskim. – Powstała. – Wybaczą panowie, oddalę się teraz.
Wstali i ukłonili się. Hela wyszła. W dzbanku zostało jeszcze sporo kawy. I tylko kolejnego kęsa szarlotki nie było już gdzie zmieścić...
Jestem jak rozbitek, który po latach spędzonych na bezludnej wyspie trafił z powrotem między cywilizowanych ludzi i wypala pierwszą od lat fajeczkę, wypija kufel piwa, a potem przypomina sobie smak dawno niewidzianych potraw, pomyślał Staszek z pewnym rozbawieniem. W każdym razie mają tu i kawę, i herbatę, i zapewne także czekoladę, więc choć od moich czasów dzieli mnie jeszcze półtora wieku, to jakbym jedną nogą wrócił do domu.
Po obiedzie wyszli przed dom. Dwór ulokowano na majdanie jakby niewielkiego zamku. Otaczał go kwadrat wysokich murów z białego kamienia. Do murów kleiły się stajnia, powozownia i jakieś jeszcze budynki gospodarcze, wzniesione z poczerniałych belek. Staszek rozglądał się zaciekawiony.
– To dawna fortalicja, którą w szesnastym stuleciu pan Paweł Orzechowski wystawił przeciw wrogom Rzeczypospolitej – wyjaśnił stary sługa. – A może przeciw Tatarom, albo i Kozakom to narychtowano? Tak powiadają. Gdym jednak podczas naprawy wyłomu dokładniej mury obejrzał, wydało mi się, że ich dolne partie są starsze, inną sztuką kamieniarską wzniesione... Tedy może pan podkomorzy wykorzystał jako podwalinę rozwaliska jakowegoś dawniejszego zamczyska... Wszak niejedna wojna przez te ziemie się przetaczała. Ale w czasach obecnych umocnienia takie są już słabe. Przed napaścią jakiejś bandy maruderów nas obronią, ale gdyby Moskale podciągnęli choć jedną armatę, ściany padną przy pierwszym poważnym szturmie. A i ludzi mało, żeby się dłużej utrzymać. Szczęśliwie na uboczu dwór położony, nieczęsto tu carscy zaglądają. Niejedno przez ostatnie dwa lata tu robiliśmy. – Uśmiechnął się do jakichś swoich myśli.
Читать дальше