Krzysztof milczał, ale też się uśmiechnął.
Działo się tu coś ważnego, pomyślał podróżnik w czasie. Może szkolono ludzi, może ukrywano powstańców, może leczono rannych. Może była tu rusznikarnia albo – dajmy na to – baza wypadowa jakichś oddziałów. Wypytywać głupio, zresztą chybaby nie powiedzieli... niby wiedzą, że jestem po ich stronie, ale przecież zawsze obcy.
– Jak widzę, cały czas w pogotowiu? – Wskazał gestem ciemną sylwetkę na dachu bastei.
– Tak. Mamy tu w obejściu kilku zaufanych chłopów, którzy w każdej chwili gotowi wesprzeć nas w odparciu napaści. A i kobiety przeszkolone, żeby broń ładować. Tak po prawdzie to i strzelać umieją, jeno brak im w tym należytej wprawy.
– Panna Helena to co innego, z prawej czy z lewej ręki, na sto kroków wróbla w głowę trafi – powiedział Krzysztof. – Ale od małego z flintą zaznajomiona.
Obeszli dwór od tyłu. Wznosiło się tu kilka chat, w których zapewne mieszkała służba. Dachy pokryto gontem, ściany ogacono snopkami. Za nimi widać było kolejne dwie basteje i mur zamykający kwadrat obwarowań. Od tej strony był już mocno zniszczony. Koronę znaczyły pęknięcia, a w kilku miejscach podparto ścianę grubymi belkami.
– Palazzo in fortezza , jak mawiają Włosi. W sam raz na niespokojne czasy – pan Telemon jakby odgadł myśli Staszka. – A w razie poważnego zagrożenia, jeśli pozycji utrzymać się nie da, jedna z bastei dobrze zaopatrzona została i tam refugium będzie... Myślę jednak, że wojna nasza już przegrana i nikt nas się nie zbiera zaczepiać. Teraz na wiele lat spokój zapanuje. Cmentarny spokój – dodał cicho.
Wieczorem pogoda, do tej pory ładna, zepsuła się całkowicie. Zaczął padać deszcz, szybko się ściemniło. Podróżnik w czasie leżał pod kołdrą. Na parapecie postawił lichtarz ze świecą i czytał książkę pożyczoną z dworu – „Starożytności warszawskie” Aleksandra Wejnerta, wydane dwadzieścia lat wcześniej. Było mu błogo. Leżał w czystej pościeli, miał co czytać... I nawet kawy się napił. Gdyby tylko czuł się choć trochę lepiej... W piecu napalono, ale i tak bolała go głowa, a co kilka minut telepały nim dreszcze. Na szczęście chyba z wolna przechodziły. W dodatku w ustach zrobiły mu się ze cztery afty.
Ech, jedna głupia tabletka pyralginy, westchnął w duchu. Albo ibuprofen... A może mają tu chininę? Nie wiem, jakie leki są znane w tych czasach. Aspirynę zaczęli produkować jakoś na przełomie wieków, czyli przyjdzie ze trzydzieści lat poczekać... Uzyskać salicylany z kory wierzbowej? A gdyby tak spróbować ponownie z penicyliną? – zapalił się do dawnego pomysłu.
Zaskrzypiały drzwi. To Krzysztof przyszedł po Staszka.
– Proszą wszystkich do dworu – wyjaśnił. – A ty niezdrów?
– Trochę mnie chyba nocą przewiało. Pomyślałem, że wyleżę to i wygrzeję. Ale jak proszą, to proszą. W mig się ogarnę.
– Co ci dolega?
– Dreszcze mną trzęsą.
– Na to kwiatu lipy trzeba zaparzyć. Poproszę służącą, zrobią ci taki wywar, że kwartę wody wypocisz, a rano zdrów będziesz jak ryba. Pytanie takie mam. Umiesz może szyć?
– O tyle, o ile – westchnął Staszek, przypominając sobie zajęcia, na które chodził w podstawówce. – Dwa albo trzy proste ściegi znam. Czemu pytasz?
– Bo na wieczernicy nie wypada siedzieć bezczynnie, coś do roboty dostaniemy. Można jeszcze pierze drzeć.
– Na poduszki znaczy? – wolał się upewnić.
– Taaa... Ale to babska robota. Szyć lepiej.
Przemknęli się przez ciemny dziedziniec. Weszli do stołowego. Staszek aż zmrużył oczy zaskoczony. Na stole postawiono trzy pałacowe kandelabry, każdy na pięć świec. Wniesiono ławy i zydle. Zebrali się tu chyba wszyscy mieszkańcy folwarku. Służące już znał. Kilku chłopów w siermięgach siedziało nad płachtami szarego płótna. W kącie ustawiono trzy kołowrotki. Po przeciwnej stronie przy stosie pasków łyka siedział starszy mężczyzna z opaską zasłaniającą jedno oko. Było też trochę dzieci, od pięcioletniego szkraba po dziewczyny w wieku Krzysztofa. Stary sługa szybko i sprawnie rozdzielał zadania. Na stole postawiono tacę z ciastkami i michę pełną orzechów oraz gliniane kubki z jakimś naparem.
Staszek i jego towarzysz zajęli miejsca na zydlach. Dostali po płacie płótna, grube szydła i szpule dratwy.
– Najpierw trzeba założyć krawędź tak na cal i obrębić, potem założyć jeszcze raz i zszyć – poinstruował Krzysztof.
– Co to będzie?
– No, worek na zboże...
Popatrując kątem oka, jak to robią inni, zabrał się do pracy. Szło mu powoli, a szydła w grubych palcach chłopów tylko śmigały. Zaterkotały kołowrotki. Dzieciarnia z worków wyciągała pióra i darła z nich puszek obrastający dolną część stosiny.
– Wojsławskie chłopaki jak parowe młyny, biegają od jednej do drugiej dziewczyny – zaintonowała jedna z kobiet.
Reszta zaraz podchwyciła:
Niejeden nad rzeczką cały dzień przeleży,
Bo jemu na pracy wcale nie zależy.
A nasi chłopacy to się dumnie noszą,
Do karczemki w butach, do kościoła boso.
Do karczemki w butach, bo pieniądze mają,
Do kościoła boso, wszystko przepijają.
Nie ma to ci nie ma, jak to młodej szlachcie,
Jak się portki podrą, noszą dupę w płachcie.
Portki się podarły, pieniędzy nie mają,
Bo wszystko w gospodzie oni zostawiają.
Staszek uśmiechnął się w duchu. Wizja biegających parowych młynów była kuriozalna. Sąsiedzi skończyli szyć worki niemal jednocześnie, sięgnęli po nowe płaty tkaniny, on był dopiero w połowie roboty. Znowu złapały go dreszcze, ale gdy popił z podanego kubka mocnego lipowego naparu, powoli ustąpiły. Za to wyczuł językiem kolejne dwie ranki na dziąsłach.
Było mu dobrze. Ciepło, sucho, trochę tylko bolały plecy. Próbował szyć nieco szybciej, ale nie nadążał. Brak wprawy dawał o sobie znać. Spojrzał spod oka na kobiety przy kołowrotkach. Z kłębów owczej wełny wyczarowywały cienką nić, równą jak produkowana maszynowo. Nikt nikogo nie poganiał. Dzieciaki co jakiś czas brały sobie po ciasteczku. Gdy wypili napar z lipy, stary sługa polał wszystkim po ćwierć kubka mocnego, słodkiego wina.
– Panie Telemonie, nich pan nam coś opowie – poprosiła dziewczynka, która przy obiedzie podawała do stołu.
– Prosimy, prosimy – poparło ją kilka osób.
– A co tam będziemy sobie głowy zawracać ponurymi opowieściami starego dziada – uśmiechnął się Telemon. – Lepiej nasz młody gość opowie, jak to było łońskiego roku z tymi kieckami generałówny pod Żyrzynem...
Krzysztof nie dał się długo prosić.
– Był początek sierpnia, gdy generał Kruk dostał informację, że przez stację pocztową pod Żyrzynem przejechać ma konwój wiozący pieniądze z Lublina do banków w Warszawie. Wydało mu się to niezłą gratką, bo choć transport taki z pewnością był dobrze chroniony, on w dni kilka mógł zebrać żołnierzy z kilku pomniejszych partii i siłą poważną nań uderzyć. Powiadali potem, że trzy tysiące powstańców tego dnia pod bronią zebrał. Być to chyba może... Ludzi moc się zebrało, ale z amunicją było już bardzo kuso. Kul brakowało, nie mówiąc już o kapiszonach i prochu. Szczęściem jeden patriota się trafił i podwiózł nam furę całą z doskonałym zaopatrzeniem, tedy wszyscy ludzie Kruka broń opatrzyli, a wypadło po kilka ładunków na głowę.
– Toż powiedziałeś przed chwilą, że Kruk miał tam pod sobą ze trzy tysiące ludzi?! – zdumiał się stary sługa. – Ile tego na furze było?!
Читать дальше