– To niemożliwe. – Pokręciłem głową.
– Jeśli wykonasz zadanie, ewentualnie daruję ci życie i rozstaniemy się. – Wykrzywił gębę. – Jak przyjaciele. Zależy od ciebie. Czy wszystko jasne? Zrozumiałeś?
– Może wyraziłem się niejasno – odwarknąłem. – Staszek jest w innej epoce. Był. Wykonał skok, utknął, zapewne zestarzał się tam i umarł. Gdyby jakimś cudem wrócił do naszych czasów, nawiązałby kontakt.
– Odnajdziesz go i ściągniesz tutaj. Masz na to miesiąc – powtórzył z uporem. – Choćbyś miał gadać z każdym kotem w Warszawie.
– Nie mam pojęcia, czy w tej epoce w ogóle nawiedzają nas obserwatorzy. Nie wiem, jak się z nimi skontaktować.
– Wymyślisz coś. Moi ludzie ci pomogą. Jeśli się faktycznie nie uda – złagodniał nieoczekiwanie – ustalisz, co się z nim stało. Chcę wiedzieć. Z detalami. A teraz won.
– Cieszę się... – zacząłem, ale odwrócił się na pięcie i wyszedł, posapując jak lokomotywa.
– Ma pan we włosach pełno żelu po USG – odezwała się laska, nagle przechodząc na formę grzecznościową. – Tam w kącie jest umywalka. Adam, skocz po ręcznik – zwróciła się do Szczurogębego.
O dziwo, posłuchał. Dziewczyna zaczęła grzebać po szafkach i znalazła szampon. Nieoczekiwanie wydała mi się całkiem sympatyczna, choć łuk brwiowy pamiętał, że te uda i łydki poza estetycznym wyglądem posiadają też zdolności destrukcyjne.
– Szczegóły naszej rozmowy zechce pan zachować dla siebie – powiedział Major, również robiąc się bardziej uprzejmy. – Serdecznie odradzam wycieczki na policję i temu podobne głupoty.
– Nigdzie się nie wybieram – zapewniłem go. – Zwłaszcza że nie mam żadnych dowodów, żadnych świadków...
– Bardzo rozsądnie – pochwalił. – Jeszcze jedno, byłoby wskazane, żeby do zakończenia naszej współpracy nie opuszczał pan Warszawy. I tak pana złapiemy, ale po cholerę tracić czas.
Umyłem włosy. Wrócił Szczurogęby z ręcznikiem.
– Tu jest twardy dysk pańskiego komputera. – Podał mi saszetkę, kiedy się już wytarłem.
– A złoto? – bąknąłem.
– Z powrotem w rezerwuarze kibla, po powrocie do domu może pan sobie przeliczyć. Cudzego nam nie trzeba. – Łysy uśmiechnął się krzywo. – Adamie, odprowadź gościa...
– Proszę tędy. – Szczurowaty przesadnie uprzejmym gestem wskazał mi drzwi.
Dopiero trzy przecznice dalej uwierzyłem, że naprawdę mnie wypuścili... Stanąłem i rozejrzałem się. Wiosna. Ptaszki śpiewają. I raz jeszcze udało się przeżyć.
Staszek uchylił powieki. Znowu miał dreszcze. Bolała go także głowa i czuł nieprzyjemne darcie mięśni. Rozejrzał się wokoło. Izba była niewielka. Miała może dwa na trzy metry. Niezbyt równe ściany z belek pobielono niedawno wapnem. Sufit wykonano z nieheblowanych desek. Nieduże okienko z malutkimi szybkami zakutymi jak witraż w ołowiane ramki wpuszczało do środka promienie słońca. Podłoga wyłożona została starą cegłą i nakryta sznurkowym bieżnikiem. Łóżko, na którym spał, podścielono raczej marnym, cienkim siennikiem. Rekompensowała to ciepła pikowana kołdra, obleczona w spraną płócienną powłoczkę. Pod głową miał iście królewską poduchę. Sąsiednie łóżko było puste. Krzysztof musiał wstać wcześniej.
Czego jeszcze chcieć od życia? – pomyślał leniwie podróżnik w czasie. W Gdańsku to nawet okna nie miałem... Choć i tam przecież dobrze mi było. Spałem w cieple, głodny nie chodziłem. A i gospodarze mili...
Przypomniał sobie, jak pani Agata stanęła z kagankiem w drzwiach jego komórki. Przypomniał sobie, jak stary kupiec palił w kominku weksle Marty. Przypomniał sobie ciemny chleb maczany w oliwie. Przypomniał sobie też rzeź na schodach kamienicy i małą służącą palącą z „ręki diabła” w ciżbę siepaczy cara Iwana.
– Dobre i piękne wspomnienia, a tuż obok jak czerwiki drążą umysł te złe chwile... – szepnął.
Przysnął znowu. Przyśnił mu się namiot zasypany śniegiem... Blask świecy kładący się na nagiej skórze. Kitka warkocza błądząca po szyi... Obudziło go potrząsanie za ramię. Znowu miał dreszcze. Uchylił powieki. Szarpał nim Krzysztof.
– Obiad zjesz? – zagadnął. – Już południe. Wszyscy dawno wstali. Trochę nie wypada spać tak długo. A możeś chory czy co?
– Już się gramolę!
Wstał z siennika. Zatoczył się jak pijany, oparł o ścianę. Czuł straszne osłabienie. W żołądku ssało go z głodu. Wziął się w garść. W kącie pomieszczenia stał stolik z wpuszczoną w blat mosiężną miednicą. Była nawet kostka szarego mydła domowej roboty. Staszek obmył twarz i ręce. Wytarł grubym, szorstkim ręcznikiem. Z trudem opanował trzęsące się dłonie. Ale czuł się już nieco lepiej.
Przez maleńką ni to sionkę, ni to kuchnię wyszli na zewnątrz. Staszek obejrzał się odruchowo. Nad ranem, nieludzko zmęczony, na wpół niesiony, na wpół wleczony przez Krzysztofa, nie przyjrzał się, gdzie ich zakwaterowano. Teraz przekonał się, że spał w maleńkiej chatce, przechylonej nieco ze starości.
– To domek dla wyrobników – wyjaśnił jego towarzysz. – Z dawnych czasów, gdy z dalekich folwarków ludzie przychodzili na pańskim popracować.
Poszedł w ślad za chłopakiem. Dwór znajdował się o rzut kamieniem. Weszli do sieni, potem na lewo. W pokoju od frontu znajdował się salon pełniący zarazem funkcję jadalni. W pomieszczeniu królował stół. Rozległy blat nakryto białym obrusem, pośrodku ozdobiono go gwiazdą z mereżek, a wzdłuż brzegów biegł wąski, kolorowy ukraiński haft.
Hela siedziała na krześle. Obok niej zajął miejsce starzec, który wyszedł ich powitać. Staszkowi przypomniało się, że wiekowy sługa przedstawił się jako Telemon. Na Staszka i Krzysztofa czekały krzesła na drugim końcu, dobre trzy metry od dziewczyny. Także meble były różne. Hela siedziała na eleganckim fotelu z wyściełanym oparciem i podłokietnikami, dla nich przewidziano siedziska znacznie skromniejsze.
Pewnie żeby się pospólstwo nie spoufalało nadmiernie z dziedzicami, pomyślał Staszek z niejakim rozbawieniem.
– Witajcie – powiedziała spokojnie Helena.
Zajęli miejsca. Podróżnik w czasie rozejrzał się po wnętrzu. Na ścianach wisiały dwa obrazy o tematyce religijnej oraz portret zażywnej matrony. W dwu intarsjowanych witrynkach umieszczono kolekcję kiczowatych porcelanowych figurek. Pod oknem stał szezlong i etażerka z książkami. Więcej mebli w pomieszczeniu nie było. Eleganckie talerze zdobione błękitnawymi kobaltowymi wzorkami i podobnie malowane kafle pieca przypomniały mu Gdańsk.
– Widzę, że interesują cię, młodzieńcze, te nasze starocia – uśmiechnął się Telemon. – To prawdziwa niderlandzka majolika. Powiadają, że mają ponad sto lat.
– Delft – Staszek przypomniał sobie nazwę miasta słynnego z podobnych wyrobów.
– Słusznie.
Skrzypnęły drzwi i do wnętrza weszła służąca, dźwigając dużą srebrną tacę z piramidą pierogów. Za nią wmaszerowała dziewczynka może jedenastoletnia, niosąca dzbanek i solniczkę. Najpierw obsłużono staruszka i Helenę, potem Staszek i Krzysztof nałożyli sobie na talerze po stosie pierogów. Jak się okazało, dzbanek przyniesiony przez małą krył w sobie gęstą wiejską śmietanę. Podróżnik w czasie, idąc za przykładem pozostałych, polał obficie danie. Przeżegnali się i ujęli widelce. Już pierwszy kęs wywołał gwałtowny ślinotok.
Nigdy tak nie jadałem, pomyślał. Jak ruskie, to zawsze na okrasę tłuszcz i skwarki. Ale smakuje... Niebiańsko smakuje.
Może sprawił to głód, ale wtrząchnął wszystkie w mgnieniu oka. Służąca spokojnie podeszła z tacą. Dołożył sobie kolejną porcję. Jego towarzysz też nie odmówił dokładki. Hela skubała pierogi widelcem, ale jej myśli krążyły gdzieś daleko. Staruszek ubabrał sumiaste wąsiska śmietaną.
Читать дальше