Przypomniał sobie wzór na pole koła. Jeśli środkiem jest Krasnystaw, to z kolejnym każdym kilometrem obszar do przeszukania powiększa się, dumał. Z drugiej strony to nie działa tak prosto, bo przecież nie będą badać całego obszaru, a jedynie trakty... Tak czy inaczej, nie znajdą nas. Powstańców tropili i chwytali, bo to były spore grupy. Nas jest troje.
Znów jechali przez pola. Znowu wył wicher. Hela, skulona pod kocem, przez chwilę się kokosiła i coś mamrotała przez sen, potem znów znieruchomiała. Staszek też czuł, że odpływa. Kiwał się na ławce. Miał ochotę położyć się na wozie i choć na chwilę przysnąć, ale nie miał jak. Za mało miejsca. Obok dziewczyny się nie odważył.
– Oprzyj się o moje ramię i drzem na zdrowie – poradził młody woźnica. – Jeszcze kawał drogi przed nami.
Staszek skorzystał z rady. Opuścił kaptur na twarz, by osłonić się przed podmuchami wiatru. Sen uderzył go jak młotem. Przyśniło mu się, że pcha wózek przez rzęsiście oświetlony supermarket... Banany, pomarańcze, daktyle... Piramidy puszek. Dział z napojami. Wędliny. I zaraz spostrzegł, że to nie supermarket, lecz delikatesy z sieci ojca. Dział rybny, piękny jesiotr, puszki kawioru, płaty łososia, ośmiorniczki w puszce, ostrygi... Zarazem jakaś część jego umysłu musiała czuwać, bo miał świadomość, że to tylko sen.
– Nie wrócę tam nigdy – wymamrotał, otwierając oczy.
Znowu jechali przez jakąś osadę. Było już jaśniej, chyba zaczynał wstawać dzień. Przyjrzał się mijanym domom. Wiejskie chaty na zimę otoczono palisadami cienkich leszczynowych tyczek. Między pręty a ściany utkano ciasno snopki. Wznosiły się wysoko, pod sam dach, łącząc harmonijnie ze strzechami, upodobniając domy do wielkich kup słomy. Tylko gdzieniegdzie widać było dziury i ciemne plamy drzwi oraz małych okienek. Dzięki tej prostej metodzie mieszkańcom łatwiej było przetrwać siarczyste mrozy, snopy chroniły przed chłodem, wiosną zaś na przednówku służyły za paszę dla zwierząt.
– Ogata – przypomniał sobie na wpół zapomniane słowo z opowieści dziadka.
– W tych stronach mówimy o tym zagata – poprawił go odruchowo woźnica. – To już Sielec prawie. Folwark Rzewuskich mijamy, czworaki, gdzie pańszczyźniani mieszkają. No, już teraz nie pańszczyźniani, tylko wolni chłopi, car ukaz wydał i Rząd Narodowy też pisma podobne rozsyłał. Niektórzy myślą, że to coś zmienia...
Pańszczyzna, pomyślał Staszek. Dla mnie skrajne upodlenie i poniżenie drugiego człowieka. Niewolnictwo w nieomal czystej postaci. Dla Heli element tradycji, odwiecznego porządku rzeczywistości... A dla nich? Ten tu chciał ekonomem zostać? Znaczy się swojaków za gardło trzymać? Nie umiem ocenić.
Dziewczyna obudziła się. Wyglądała źle. Twarz miała zapuchniętą, zapewne od płaczu, fryzurę w nieładzie. We włosy nabiło jej się trawek i strzępków łyka. Ubranie też było wymięte i zakurzone. No cóż, na dnie fury nie było szczególnie czysto.
– Znowu mamy dzień – zagadnął Staszek.
– Yhym... – mruknęła.
Chciał z nią pogadać, ale złapał się na tym, że właściwie nie ma o czym. Wypadków dnia poprzedniego ani ich obecnej sytuacji wolał nie omawiać... Minął ich pachołek prowadzący zwierzęta. Na widok dziedziczki ściągnął kosmatą papachę i skłonił się głęboko. Pozdrowiła go gestem i uśmiechnęła się lekko, skłaniając głowę jak księżniczka pozdrawiająca tłumy poddanych. W pierwszej chwili Staszek sądził, że dzieciak prowadzi byki. Zwierzaki były potężne, masywne, ale szły potulnie. Umaszczenie miały czerwone, długa, gęsta, splątana sierść wskazywała, że nocują pod gołym niebem. Nogi i brzuchy pokrywało zasychające błoto. Miały duże głowy i zapewne grube kości czaszki. Rogi spiłowano.
To nie byki! – domyślił się. To woły idą do jakichś prac polowych. W Szwecji ani w Gdańsku takich nie widziałem.
Dzieciak skręcił z traktu na brukowaną drogę. Koła furmanki załomotały. Za drzewami rysowało się coś w rodzaju niewielkiego zamku. Wysokie mury z białego łamanego kamienia biegły w prawo i w lewo do dwu przysadzistych okrągłych bastei. Przed nimi widać było prześwit bramy, zabezpieczony solidną drewnianą furtą.
– Prrr! Weźmiesz? – Krzysztof podał Staszkowi lejce.
Zeskoczył na ziemię, pobiegł i zastukał w bramę. Przez chwilę z kimś rozmawiał. Wreszcie wrota uchylono. Przejechali. Staszek spostrzegł w półmroku dwóch rosłych drabów uzbrojonych w karabiny. Widocznie całą noc czuwali na warcie. Obrzucili go czujnym spojrzeniem, ukłonili się Helenie. Podróżnik w czasie odniósł wrażenie, że zarówno dziewczyna, jak i młody woźnica są tu doskonale znani. Nieduży, ładny dworek drzemał otulony woalem porannej mgły. Nieoczekiwanie w jednym z okien rozbłysła zapalana świeca.
Nie minęła minuta, a drzwi się otworzyły. Stanął w nich bosonogi starzec w podomce i szlafmycy. W jednej ręce trzymał latarnię, w drugiej rewolwer. W jego twarzy było coś takiego, że Staszek od razu odetchnął z ulgą.
Betonowa klitka miała mniej więcej trzy na trzy metry. Pod sufitem znajdowało się niewielkie okienko. Zapewne zdołałbym doskoczyć, podciągnąć się i wyjrzeć. Gdybym oczywiście miał wolne ręce. Drzwi nie wyglądały szczególnie solidnie – ot, zwykłe piwniczne drzwiczki zbite z sosnowych krawędziaków. W zasadzie gdybym kilka razy kopnął solidnie, pewnie bym je rozwalił. Kłopot w tym, że dużo by mi to nie dało. Pozbyć się kajdanek? Chyba od tego trzeba zacząć...
Rozejrzałem się po piwnicy. Monitoringu nie wypatrzyłem. No i dobra. Podłoga? Betonowa wylewka. Może warto spróbować przetrzeć o nią łańcuszek kajdanek? Gucio... Za krótki. Obręcz? Da się, tylko potrzeba na to czasu. Gdzieś z tydzień, może dwa.
Przyszedł Szczurogęby. Otworzył drzwi i kucnął opodal mnie na betonie.
– Dojrzałeś do rozmów? – zapytał.
– Od początku jestem dojrzały do rozmów – warknąłem.
– Powiedz prawdę, nie daj się prosić. My i tak się dowiemy, a szkoda czasu i twojego, i naszego. Nie było porwania, oni uciekli razem, a ty im tylko pomagałeś? Kim ona jest?
– Ale kto?! – parsknąłem.
– A może pod but go weźmiemy? – zaproponował ktoś stojący w korytarzyku. – Tak od serca, to szybko pęknie.
– Zamknij się, Adrian – powiedział Szczurogęby. – Po pierwsze ja o tym decyduję, po drugie są lepsze metody. Teraz próbuję po dobroci.
– Doceniam – zakpiłem gorzko.
– Pan Major ma już pewne hipotezy, ale żeby coś osiągnąć, powinniśmy działać szybko. Po prostu powiedz, co wiesz. Przecież siedzisz w tym po uszy.
– Jakbym coś wiedział, tobym wam, do cholery, powiedział! – parsknąłem. – To pomyłka.
– Nie wypieraj się głupio. Znaleźliśmy wszystko. List, złoto, nasz informatyk wybebeszył twój komputer. Badamy ślady genetyczne i odciski palców w twoim mieszkaniu. Tylko na razie nam się to nie klei.
– Jaki znowu list?! – zirytowałem się.
Westchnął ciężko.
– Major z tobą pogada... On ma lepsze podejście... I doświadczenie.
Złapał mnie za ramię i postawił na nogi. Mimo mikrej postury był cholernie silny. Podejrzewałem, że ta konusowata sylwetka to jeden wielki splot mięśni i ścięgien.
– Idziemy – polecił.
Wzruszyłem ramionami i pozwoliłem się prowadzić. Weszliśmy do sporego i dobrze oświetlonego pomieszczenia. Stało tu kilka metalowych szaf, parę krzeseł i biurko. Za biurkiem siedział facet około pięćdziesiątki. Kreślił po jakichś kartkach. Druga połowa pomieszczenia zastawiona była oszklonymi szafkami ze sprzętem medycznym.
Читать дальше