– A ciebie w Wojsławicach? – podsumował Staszek.
– E, mnie wcale. Powinowatego nie wyda chyba. Ale jak nawet wyda, to niech myślą, że każde z nas gdzie indziej się udało.
– Sprytnie – pochwaliła Hela. – Niech szukają wiatru w polu. My zaś udamy się do Sielca, do państwa Rzewuskich. Znasz drogę, bywałeś tam, ale czy trafisz też po nocy?
– Tak, pani. Na rano będziemy na miejscu. Ścigać nas nocą rzecz trudna, trzeba tylko uważać, żeby na jakiś patrol wracający do koszar się nie natknąć. No i może jakoś uwierzą, że to stary pan dziedzic wszystkich poszlachtował. Wszak legenda jego szabli nadal w tych stronach żywa. Widziałem rany na piersi, znaczy zastrzelili go?
– Tak.
– Ja myślę, żaden z tych sobaczych synów by mu z nagą bronią w dłoni nie sprostał.
– Zaskoczyli nas zaraz po śniadaniu – wyjaśniła Helena.
I zamilkła. Złe wspomnienia wróciły. Wdrapali się na wzgórze. Raz jeszcze rozejrzeli się po okolicy. Gdzieś za spalonym dworem coś połyskiwało, może świeca w oknie chaty przysiółka. Poza tym jak okiem sięgnąć nie było widać żadnego śladu człowieka. Furmanka była już niedaleko. Już majaczyły w cieniu jasne dechy burt i ciemniejszy grzbiet konia skubiącego lichą trawkę. Hela ruszyła prosto jak po sznurku, ale Staszek powstrzymał ją gestem.
– Pójdę przodem. Lepiej niczego nie zaniedbać.
Podkradł się w pobliże wozu, zajrzał za kępy głogu. Żywej duszy na szczęście... Zawołał ich półgłosem. Koń zaprzęgnięty do furmanki na jego widok zarżał i zatańczył, najwyraźniej gotów do drogi.
– Co on się tak cieszy? – zdziwił się Staszek.
– Wilków się boi. Ludzie to zawsze dla zwierzęcia ochrona – mruknęła dziewczyna.
Wdrapała się do kosza wozu. Poprzesuwała tobołki, skrzynkę i jakieś zrolowane dywany, moszcząc sobie wygodne siedzisko. Nakryła ramiona kocem. Krzysztof zapalił świeczkę, osadził w małej latarce i dokładnie obejrzał koła, orczyk i uprząż. Następnie podniósł zwierzęciu wszystkie cztery kopyta i zbadał, czy nie nabiły się kamienie.
Jakby sprawdzał samochód przed dłuższą trasą, pomyślał leniwie podróżnik w czasie. Można powiedzieć: pewne czynności są zakorzenione trwale, zmienia się tylko ich forma... – filozofował.
– Możemy ruszać – powiedział młody woźnica, zdmuchując świeczkę.
Jazda w kompletnych niemal ciemnościach wydała się Staszkowi szalenie ryzykowna, ale chyba nie mieli innego wyjścia. Przejechali przez las, który po południu udzielił im schronienia. Za nim ciągnęły się pola i wygony. Na szczęście księżyc przyświecał, widać było ciemniejszy pas drogi. Po otwartej przestrzeni hulał wiatr. Zrobiło się bardzo zimno. Hela skuliła się na dnie wozu, pomiędzy tobołkami, i nakryła kocem wraz z głową, a na wierzch naciągnęła jeszcze rogożę. Drugim kocem nakrył się woźnica. Staszkowi musiał wystarczyć obszerny gdański płaszcz. Na szczęście miał kaptur. Wóz z turkotem toczył się koleinami. Jechali, kierując się z grubsza na wschód. Jak ten łebek odnajdywał drogę nocą? Musiał mieć koci wzrok.
Gdzieś daleko zawył wilk, po chwili przyłączył się do niego drugi. Rozejrzeli się, ale nigdzie nie spostrzegli śladu zwierząt. Po prawdzie w tych ciemnościach mogły niezauważone podkraść się naprawdę blisko.
– Pobitych koni przez dwa lata po lasach było do wypęku, to i namnożyło się zębatego ścierwa. Kilka lat minie, zanim je znowu przetrzebimy – westchnęła Hela. – Trzeba by mięsa zatrutego położyć, wnyków nastawiać i dołów pokopać. Bo aż strach na grzyby iść!
– Jesień jest, zwierzyny dużo, ludzi się boją, to i nie zaczepią raczej. Jakby jednak nas obskoczyły, trzeba spróbować je szablą zmacać – powiedział Krzysztof. – Strzał z rewolweru czy flinty daleko słychać, a my i tak przez parę wsi przejechać musimy, lepiej zaś, żeby nikt nas nie spostrzegł. Dlatego też i latarni z boku nie zapalam.
– Rozumiem. – Staszek na wszelki wypadek sprawdził, czy ma zdobyczną szaszkę w zasięgu ręki. Przypomniał sobie potyczkę z wilkami na przełęczy w norweskich górach... Hela z czekanikiem w dłoni. Wtedy nawet o tym nie pomyślał, a przecież góry te były tak piękne i groźne. A wilki... Wilki też były piękne i groźne.
Woźnica rozsupłał tobołek zrobiony z rolowanego kilimka. Leżały w nim szable zdjęte ze ścian sionki. Przesunął rękojeść jednej z karabelek, by można było po nią wygodnie sięgnąć. Od strony łąk napływały woale gęstej mgły. Chwilami furmanka niemal w nich tonęła. Okolica wydawała się kompletnie dzika, żadne światełko nie zdradzało obecności ludzi. Ale była droga i pola ciągnące się po lewej i prawej, zatem ktoś tu musiał opodal mieszkać. Hela zasnęła, naciągając na głowę jeszcze jeden kawał rogoży.
W pewnej chwili chłopak zatrzymał furę. Podał lejce Staszkowi, a sam zeskoczył z kozła i podszedł do drzewka rosnącego na poboczu. Potrząsnął nim i po chwili wrócił z garścią niedużych jabłek zawiniętych w połę kapoty.
– Szara reneta – wyjaśnił. – Kwaśne paskudztwo, ale będzie co przegryźć. Ja pobiegłem jak stałem, panna dziedziczka, jak widzę, żadnych zapasów zabrać nie zdążyła. Ty pewnie także głodny?
– Wieki całe nic nie jadłem – przyznał Staszek i naraz uśmiechnął się w duchu.
Śniadanie w Visby zjadł wiosną roku tysiąc pięćset sześćdziesiątego. Czyli, jakkolwiek by patrzeć, trzysta cztery lata temu. Z wdzięcznością wgryzł się w jabłko. Było faktycznie dość kwaśne, ale i tak mu smakowało. Przypomniało te uprawiane przez dziadka. Stare odmiany, może nie tak okazałe jak pędzone chemią owoce z marketów, za to zdrowsze, bogatsze w witaminy i posiadające mocny, wyrazisty smak. Koń też dostał jedno jabłko. Chrupał głośno, miażdżąc owoc potężnymi szczękami. Dzieciak poklepał szkapę po karku i ruszyli dalej.
– Powinienem zajść do przysiółka i poprosić macochę o trochę chleba na drogę – sumitował się chłopak. – Ale jakoś mi się to nie widziało bezpiecznym.
– Postąpiłeś słusznie. Lepiej czuć ssanie w żołądku niż chłód szabli tnącej kiszki.
Ruszyli dalej. Ciemność i biała mgła przelewająca się przez garb drogi jak ciecz... Nieoczekiwanie daleko przed nimi rozległ się stukot kopyt. Staszek i jego młodszy towarzysz jednocześnie dobyli szabel, ale na szczęście z mgły wynurzył się tylko dorodny jeleń. Spojrzał na nich zaciekawiony i niespiesznie się oddalił, wstrząsając głową. Ta chwila niepewności sprawiła jednak, że obu zlał zimny pot.
Boję się, pomyślał podróżnik w czasie. To idiotyczne, ale po prostu boję się tej mgły i ciemności. Jedziemy przez pola, i to rozległe. To nie są czasy kombajnów, ani chyba nawet żniwiarek. Ktoś musi je uprawiać i kosić zboża. Z pewnością mieszka tu masa chłopów, zapewne gęstość zaludnienia jest większa niż w moich czasach. Gdzieś tam w mroku na pewno są wsie, ale nikt nie pali świec po nocy bez potrzeby. Nie widzimy domów... Nie czujemy obecności innych ludzi. Zresztą ci ludzie... Też nie wiadomo, co za jedni! Ojczym tego łebka jakiś taki niepewny. Aż się ucieszył, że dziedzica mu zabili. Gdyby Hela pojawiła się tam bezbronna i jeszcze z wozem różnego cennego dobytku, kto wie jak by się to mogło skończyć.
Wjechali w lasy. Tu było nieco zaciszniej, wiatr przestał dokuczać, ale dla odmiany panowała większa ciemność. Wóz podskakiwał na koleinach. Koła i konstrukcja skrzypiały i chrzęściły. Koń co jakiś czas przystawał, najwyraźniej nie podobała mu się ta jazda. Znów gdzieś daleko zaśpiewał wilk. Szkapa parsknęła nerwowo.
Читать дальше