– Niewiele nam to da, jeśli nas tu dopadną – powiedziała. – Panie... – zawiesiła głos i spojrzała pytająco.
– Nazywam się Stanisław, ale wszyscy wołają mnie Staszek – wyjaśnił.
– Nazwisko pańskie?
– Grążel. Ale w zasadzie nie używam – bąknął. – Okoliczności, w których przyszło nam nawiązać znajomość...
– Helena Korzecka – przedstawiła się. – Darujcie sobie krasomówcze popisy – mruknęła jakby zirytowana. – Nie czas i miejsce na to... Gdy się już dobrze ściemni, prosiłabym, aby wrócił pan z Krzysztofem do dworu i pogrzebał mojego dziadka oraz służącą. O ile, rzecz jasna, Moskale nie zabiorą ciał do Krasnegostawu.
– Wedle życzenia.
Odniósł wrażenie, że dziewczyna budzi się już z szoku i podobnie jak wcześniej Krzysztof zastanawia nad problemem, jak go zaklasyfikować, do jakiej warstwy społecznej się zalicza...
– Pozwólcie teraz, że w samotności opłaczę moich bliskich i pomodlę się za spokój ich duszy.
Oddaliła się kawałek, wyjęła z woreczka różaniec i uklękła w trawie. Odwrócona była tyłem. Przypomniał sobie, jak kiedyś modlili się wspólnie... Zacisnął zęby. Wygarnął na koc łupy. Dwa złote zegarki, dwa srebrne. Wiązka pierścionków. Zawinął to w chustkę i umieścił w sakwie. Pugilares, a w nim trzydzieści dwa ruble w banknotach i ponad czterdzieści w monetach. I jeszcze przyzwoity składany nożyk.
Fortuna to raczej nie jest, pomyślał. Ale na początek może być.
Upchnął łup po kieszeniach. Gdzieś z daleka wiatr przyniósł rżenie konia. Chłopak porwał rewolwer i zamarł w bezruchu, ale dźwięk nie powtórzył się. Nawet jeśli Kozacy zdecydowali się przeczesać tę część lasu, nie trafili chyba na żaden trop zbiegów. Znów wsłuchał się w gęstwinę. Było cicho. Niepokojąco cicho.
– Pójdę na zwiady – zaproponował.
Kiwnęła niecierpliwie głową. Przedarł się przez gąszcz, starając się robić możliwie jak najmniej hałasu. Dotarł na skraj gęstwiny. Dłuższą chwilę kulił się wśród młodych świerczków. Wszędzie panował spokój. Przeszedł jeszcze kilkadziesiąt metrów i dotarł do krawędzi skarpy. Dołem przez rozległą porębę biegła droga. Ponownie usłyszał gdzieś daleko rżenie konia. Nad widocznym w dole lasem poderwało się kilka ptaków. Poderwały się w jednym miejscu. Spłoszył je dziki kot czy może człowiek buszujący w krzakach?
Wokoło jednak panował spokój. Staszek przez chaszcze przekradł się w lewo. Tu też las stał cichy, jakby martwy. Podróżnik w czasie zawrócił, zatoczył kółko, dotarł do parowu, w którym ukryli furę. Popatrzył z góry i dopiero po dłuższej chwili zdołał wypatrzyć maskujące ją gałęzie. Tu także nikogo nie było.
Bez sensu to łażenie, pomyślał. Bo i co? Zobaczę ich z daleka albo co gorsza, oni mnie. Jakbym miał karabin snajperski z tłumikiem, można by kropnąć dwóch lub trzech... Nie, to też bez sensu. Wszystkich przecieżbym nie wystrzelał, a jakby znaleźli trupy, od razu by się domyślili, że jesteśmy gdzieś w pobliżu. Lepiej siedzieć jak myszy pod miotłą i udawać, że nas tu nie ma. A gdyby przypadkiem nas znaleźli, to też lepiej nie strzelać, tylko na przykład udać parkę migdalącą się w krzakach.
Wsłuchał się w ciszę lasu. Gdzieś daleko odezwał się koń. Zawtórował mu drugi. I znów słychać było tylko szum wiatru i klekot gałęzi. Chłopak pomyślał o młodym woźnicy. Co powiedziała Hela? Gdyby dzieciak usłyszał strzały, ma uciekać.
A gdybym to ja usłyszał nagle strzały? – zapytał sam siebie. Czy byłbym w stanie uciec? Zostawić tego łebka na pewną zgubę? Czy umiałbym odwrócić się plecami i zaszyć w krzakach? Czy jak zwykle pobiegłbym niby ćma w płomień ratować obcego człowieka nawet za cenę śmiertelnego ryzyka?
Zawrócił. Czuł się dziwnie zmęczony, rozbity. Bolała go głowa. W dodatku miał lekkie mdłości. Obskubał kilka kuleczek z krzaku jałowca i przeżuł. Trochę pomogło.
Żeby tylko nie przyplątała się jakaś grypa, pomyślał.
I zaraz potem niemal parsknął śmiechem. Nie wiadomo, czy przeżyje do jutra, a martwi się hipotetyczną grypą.
Wracał już, gdy z daleka rozległa się cała seria trzasków. Przypadł w krzakach. Jak na złość, poszycie było w tym miejscu marne. Na szczęście po chwili spostrzegł dwie uciekające sarny. To one tak hałasowały. Coś je spłoszyło? Wilk, zdziczały pies, czy może nagłe pojawienie się jeźdźca? Czekał w ukryciu, ale nic się nie wydarzyło. Odetchnął z ulgą i rozglądając się wokoło, zawrócił do kryjówki.
W zasadzie wystawiłem tego Krzyśka, mruknął w duchu. Głupio to wymyśliłem, żeby uciekał z koniem. Koń to nie szpilka, ryzyko, że go złapią, jest duże. Powinienem był zostawić go z Helą, a zadanie wykonać samemu. A może jednak zrobiłem dobrze? On zna ten las, wie, gdzie można ukryć nawet taką wielką kobyłę. No i jeśli go złapią, jest miejscowy. Może powiedzieć, że to jego koń i na przykład pojechał do lasu po chrust. Ma znacznie większe możliwości wyłgania się carskim niż ja.
Hela leżała nakryta kocem. W pierwszej chwili sądził, że zasnęła znużona ciężkimi przejściami, jednak gdy tylko zbliżył się do zaimprowizowanego obozowiska, uniosła się i wycelowała z rewolweru. Na szczęście od razu go poznała. Opuściła lufę.
– Na razie w okolicy bezpiecznie – powiedział półgłosem. – Kręcą się chyba po lesie, ale z dala od nas.
– To dobrze... Słyszałeś pan psy?
– Nie.
– Nasze szczęście!
Usiadł, opierając się plecami o drzewo. Czuł zmęczenie. Walka, pożar, ucieczka... Marzyła mu się ciepła kąpiel, a potem długi sen pod grubą pierzyną. Spojrzał na niebo. Która też może być godzina? Ano tak, ma przecież zegarki... Ma i nie używa. Głupio. Po chwili namysłu zdecydował się na niepozorny czasomierz w wytartej srebrnej kopercie.
Akurat coś dla mnie. Normalny przedmiot normalnego człowieka, pomyślał. Nie żadna złota cebula, ale zwykły tani chronometr, który nie rzuca się w oczy, nie budzi zdziwienia, podejrzeń... No i nie skusi nikogo, żeby dać mi w łeb i go sobie przywłaszczyć.
Zaczepiwszy dewizkę do paska, wpuścił go do kieszeni. Szesnasta... Za dwie godziny pewnie będzie już ciemno.
Co zrobią Kozacy? – dumał. Wrócą na noc do koszar? Tam bezpieczniej. Ale czy odpuszczą poszukiwania zabójców? A może zechcą za wszelką cenę pomścić kumpli? Co ja zrobiłbym na ich miejscu?
Hela siedziała, opierając brodę na kolanach. O czymś rozmyślała. Nie chciał jej przerywać, więc też milczał. Odezwała się kukułka. Dziadek mówił mu kiedyś, że trzeba policzyć, ile razy zakuka, to wtedy pieniądze pomnożą się o tyle razy. Uśmiechnął się mimowolnie. Gdyby to było takie proste. Daleko trzasnęła jakaś gałąź, jakby nadepnięta stopą. Rozejrzał się, potem długo wsłuchiwał w ciszę lasu, ale dźwięk się nie powtórzył. Skradają się? E, chyba nie.
Dumnie to brzmi: iść na zwiady, rozmyślał. Tak poważnie i po męsku, jak z powieści o Indianach. Zanim wyleziemy z gęstwiny, warto by sprawdzić, czy w lesie jest bezpiecznie. A ja nie wiem nawet, jak się należy skradać! Trzeba było w stosownym czasie zapisać się do harcerstwa.
– Pani... – zagadnął.
– Tak? – Hela spojrzała na niego z roztargnieniem.
– Dokąd się udamy? Masz tu pani w okolicy krewnych lub przyjaciół?
Zamyśliła się. Coś układała sobie w głowie, ale nie odpowiedziała. Nie naciskał. Zmęczony oparł głowę na ramieniu. Nawet nie zauważył, gdy zapadł w sen.
Ocknąłem się mokry. Nadal leżałem w tym samym saloniku. Zamrugałem i rozejrzałem się. Jeden z zakapiorów stał nade mną z plastikowym wiaderkiem w ręce. Żyłem. Aha. Stary numer z egzekucją przy użyciu ślepego naboju?
Читать дальше