– Skąd droga prowadzi? – zagadnął woźnica. – O ile to nie sekret...
– Z Visby, to miasto na wyspie Gotlandia – odparł Staszek.
– Nie słyszałem nigdy.
– Gdy się płynie morzem z Gdańska do Sztokholmu, mija się rozległą wyspę u wybrzeży Szwecji – wyjaśnił podróżnik w czasie. – Stamtąd przybyłem.
– Szmat drogi.
– Szmat – potwierdził Staszek.
– Jak się tam ludziom żyje? – zaciekawił się chłopak.
– Ani dużo lepiej, ani dużo gorzej niż tu. Miasto było kiedyś bogate, ale popadło w ruinę. Niewiele statków do portu zawija. Gleba wokoło kamienista, nie to, co tutaj. I klimat gorszy, bo to jednak północ. Lato krótsze, zima przychodzi wcześniej. Za to w morzu nieprzebrane ławice ryb.
– Chciałbym kiedyś zobaczyć morze – westchnął Krzysztof. – Pan August pływał wiele lat po morzach i oceanach, a jak pięknie umie o tym opowiadać... Ja za kordon chodziłem do Lwowa, a zeszłego roku nawet do Częstochowy z Chełma pielgrzymka iść miała, ale carscy trudności robili i na lepszy czas to odłożono. Ojczym w Kijowie był, Ławrę zwiedzał, gdzie w podziemnych jaskiniach ciała świątobliwych mnichów złożone od stuleci wonne oleje sączą. I tam warto by pojechać. Może kiedyś i mnie się trafi stanąć na brzegu i drugiego nie zobaczyć... Bo nad Jeziorem Białym byłem, lecz to jakby nie to samo.
– Kto wie co komu w życiu pisane – zauważył Staszek filozoficznie.
– Jeśli chciałeś wziąć udział w naszym powstaniu, to już po czasie... Spóźniłeś się – westchnął Krzysztof.
– Na to wygląda. A może wręcz przeciwnie? Może przybyłem na czas? W samą porę, żeby uratować dziewczynę od śmierci i hańby. To już dużo. – Staszek wzruszył ramionami.
– A może i mnie... – powiedział Krzysztof. – Wszak i ja tam biegłem, gdybym zaszedł ich przy rabunku, zabiliby bez litości. Zagraniczna prasa niechętnie na takie gwałty patrzy. Oficerowie wiedzą, że lepiej świadka nie zostawiać.
Liczył coś przez chwilę na palcach.
– Trzy razy. Cztery może – powiedział wreszcie.
– Nie rozumiem?
– Tyle razy dziedziczkę dziś uratowałeś – wyjaśnił chłopak. – Raz, wyrywając z ich rąk. Drugi raz, gdy przynaglałeś do ucieczki. Parę chwil zwłoki, a na drodze by nas spostrzegli i zaraz dogonili. Trzeci raz, gdy kazałeś wóz w jarze ukryć i konia w bok odciągnąć, bo sam nie pomyślałbym o tym, a na leśnym trakcie by nas dopadli przecież, po raz czwarty, gdy kazałeś jej zostać w polu.
– Twój ojczym...
Krzysztof zawahał się na chwilę.
– To nie jest dobry człowiek, choć nie powiem, żeby był zły. Chciwość mu rozum nieco zwarzyła i jest w konszachtach z Moskalami. Handle różne z nimi uprawia. Jak go raz w Krasnymstawie oficerowie na wódkę zaprosili, to dobry tydzień tylko o tym gadał. Taka duma go rozpierała, jakby go proboszcz herbatą ugościł.
– Dlatego mu nałgałeś?
– Tak... Dla bezpieczeństwa. Ale to stan wyższej konieczności, tedy grzech co najwyżej lekki. Mnie nie lubili ludzie z przysiółka, bo z dziedzicem trzymałem, a on po śmierci rodziców opieką mnie otoczył i na ekonoma umyślił wyszkolić, do Lublina do szkół posłał, stancję i naukę opłacił... Dobry był człowiek. Całą tę rodzinę już carscy wytłukli, tylko panienka dziedziczka została. – Westchnął ciężko. – I ja jakby sam już na świecie zostałem.
Zapadło milczenie.
– Czy mi się zdaje, czy robimy duży łuk? – podjął rozmowę Staszek.
– Tak, chcę ominąć dwór i folwarki w Uherze – wyjaśnił woźnica. – U państwa Bielińskich Moskale czas jakiś na kwaterze stali. Może już się w diabły wynieśli, ale pewności nie mam. Wszak na pogłoskach opierać się muszę, w mieście teraz częściej przebywam, a do Krzywek wieści świeże nieczęsto docierają. Rozpytywać za bardzo nie mogę, bo wyda się to podejrzane. Byli dawniej ludzie pewni, którym mogliśmy wierzyć, brat panny na to mówił uczenie: siatka wywiadowcza. Ale jednych ruscy pojmali, inni w polu legli, jeszcze inni zbiegli za kordon i teraz ta siatka jakby w strzępy porwana.
Ciekawy łebek, pomyślał Staszek. Świetnie zna okolicę, nie gubi się nawet nocą i we mgle. Widząc dym, złapał strzelbę i pobiegł na ratunek. Wie, gdzie ruscy stoją... Konspirator pełną gębą, choć młodszy chyba nie rok, ale ze dwa albo i trzy lata ode mnie. Jednak i Hela przecież młodsza. Marek podejrzewał, że w powstaniu była kurierką albo kimś takim.
– Czemu napadli akurat ten dwór? – zapytał.
– To maruderzy pewnie. Okazja jest krowę czy świnię ukraść, to ukradną. Spotkają Żydka, jak towar wiezie, opłacić się musi. Jest możność dom na uboczu leżący złupić, to złupią. A jakby kto na skargę poszedł do ich naczalstwa , to po pierwsze nie zna przecież, kto konkretnie zbrodni dokonał, a i gubernator jak się dowie, że rodzina buntowników ofiarą padła, to i prawdy nie będzie dociekał... Już po powstaniu, większość ich niebawem ruszy do domu, daleko w rosyjskie stepy. Wiedzą, że to dni ostatnie, ostatnia okazja bezkarnie nakraść ile wlezie w podbitym kraju i łupy uwieźć. A na Korzeckich zagięli parol na dobre. Ojciec panny padł jeszcze wiosną zeszłego roku, brata i jego partię przydybali gdzieś bodaj w Bonieckich Lasach na leżu. Myślał, że zimę tam przeczeka, więc chaty dla partii solidne postawili, zasiekę zrobili wokoło, ale przecież w okolicy każdy wiedział, gdzie ich szukać. Zapachniały komuś rubelki... Wszystkich wybili. Panna narzeczonego wówczas straciła.
O, a tego nie wiedziałem, zdziwił się Staszek. Coś wspominała w Gdańsku o jakimś przyjacielu...
Zmarszczył brwi, usiłując sobie przypomnieć szczegóły tamtej rozmowy.
– Co gorsza, jechała tam w odwiedziny i dotarła w chwili, gdy wszystkich wyrżnęli i ogień pod zabudowania podkładali. Konia jej ranili, dobrze, że zdołała odsadzić się na kilka wiorst, zanim padł. Pieszo przez kopne śniegi wracała. Tyle dobrze, że wiatr i mróz, śnieg sypki, to ślady zawiało. Ledwo doszła. Dziedzic się bał, że nogi odmroziła. W malignie kilka dni przeleżała. Tyle dobrze, że to piechota była, Kozakom by nie uszła.
– Może zatem ktoś dodał dwa do dwóch i postanowił cały ród wybić? – zasugerował Staszek.
– Tak też być mogło.
Wjechali na szerszy trakt. Koła wydawały inny dźwięk, nawierzchnia została chyba wybrukowana drewnianymi dylami.
– Droga do Siennicy Królewskiej – wyjaśnił woźnica. – Da Bóg, przed świtem w bezpiecznym miejscu będziemy.
Po obu stronach drogi pojawiły się plecione z chrustu płoty. Minęli kilka kurnych chałup. W mroku bielały ściany, ale w oknach nie widać było choćby najsłabszego poblasku świecy. Staszek domyślał się, że otwory okienne zaciągnięto błonami, lecz w ciemności nie mógł tych przypuszczeń zweryfikować. Jeden dom, nieco większy i porządniejszy, miał komin i płot z żerdzi. Gdzieś zaszczekał pies. Drugi podchwycił, ale po chwili umilkły. Krzysztof zaciął konia. Jak się wydawało, przejechali przez wieś niezauważeni. Z drugiej strony, jeśli ktoś przebudzony turkotem kół podszedł do okna, i tak by go nie wypatrzyli.
Nie wiem, jak to wszystko wygląda w tych czasach, pomyślał Staszek. Jedziemy de facto kradzioną furmanką. Ci rabusie pewnie zabrali ją z Krasnegostawu. Pożyczyli? Skonfiskowali? Wynajęli za parę groszy? Cholera wie. Inni Rosjanie przyjechali, zastali swoich porąbanych szablą, ale ani śladu tego, kto im kumpli tak wyszlachtował. Mogli wiedzieć, że furmanka znikła, ale mogli też nie wiedzieć. Mogli sprawdzić stężenie pośmiertne. Dzięki temu wiedzieli dość precyzyjnie, kiedy kumple zginęli... Pomyśleli, że ten, kto załatwił Kozaków, pewnie daleko nie uszedł. Umknęliśmy im, wyrywając się jakieś czterdzieści minut przed przyjazdem patrolu. Przeczesali okolicę, szukając podejrzanych. Teraz od swojego konfidenta mogą się dowiedzieć, że Hela żyje. Nie da się wykluczyć, że o świcie ponownie rozjadą się po okolicy. Jesteśmy z dziesięć, może i dwanaście kilometrów od dworu. Do ich koszar będzie drugie tyle. Nawet jeśli ktoś im podkabluje, że nocą przejechała przez wieś fura, nie trafią na nasz trop. Mało to furmanek w okolicy? Heli mogliby szukać po dworach okolicznej szlachty, ale skoro dowiedzą się, że pojechała do Rejowca, pewnie pójdą tym tropem. Na razie chyba jesteśmy bezpieczni. Trzeba tylko rano obejrzeć wóz, czy nie ma jakichś oznaczeń właściciela, i konia, czy nie jest gdzieś napiętnowany. No i muszę pozbyć się zdobycznej szabli.
Читать дальше